Victor Orban, nowy węgierski premier, dysponuje dziś tak wielką władzą, że mógłby sprawić, iż „na wierzbie wyrosną gruszki” – cytując pewnego klasyka. Zazdrościć czy współczuć raczej?
- Kłamaliśmy przez ostatnie półtora roku (...). Nie znajdziecie ani jednego znaczącego posunięcia rządu, z którego moglibyśmy być dumni. Kłamaliśmy rano i wieczorem (...). Nie mieliśmy wyboru, bo spieprzyliśmy gospodarkę, i to nie tylko trochę, ale bardzo – mówił w 2006 roku postkomunistyczny premier Ferenc Gyurcsany, nie zdając sobie sprawy, że te słowa przedostaną się w całości do opinii publicznej nad Dunajem. I właściwie już wtedy wiadomo było, że tamtejsi socjaliści przegrają każde kolejne wybory. Cała poprzednia kadencja parlamentu stanowiła więc tylko odroczenie nieuchronnej egzekucji. A postkomuniści kompromitowali się z dnia na dzień coraz bardziej: fałszowali dane statystyczne, mające wykazywać rzekomo dobre wskaźniki gospodarcze, sukcesywnie kompletowali rekordową liczbę afer i skandali ze swoim udziałem, szastali państwowymi pieniędzmi na prawo i lewo. Wszystko to razem i z osobna sprawiło, że konserwatyści z opozycyjnego Fideszu odnieśli kilka tygodni temu miażdżące wyborcze zwycięstwo, sięgając po pełnię władzy na Węgrzech. Problem w tym, że socjaliści zostawili im w spadku kraj znajdujący się dzisiaj chyba w jeszcze gorszej kondycji gospodarczej niż w 1989 r.
Victor niezatapialny
47 lat to w polityce wiek uznawany niemal za dziecięctwo. A jednak przewodniczący zwycięskiego Fideszu, Victor Orban, to polityk już niezwykle doświadczony, w pełni uformowany i „po przejściach”. Zaczynał jako zdeklarowany gospodarczy liberał, miłośnik radykalnej odmiany kapitalizmu forsowanej przez friedmanowskich ekonomistów z ekipy Chicago Boys. Część z tych postulatów próbował zresztą wcielać w życie podczas swojej pierwszej przygody w roli premiera Węgier w latach 1998-2002. I choć wyniki ekonomiczne kraju nie były złe, Orban zapłacił za to utratą władzy na rzecz postkomunistów. Tym ostatnim udało się utrzymać „u koryta” przez całe następne dwie kadencje.
Szef Fideszu, jak na rasowego polityka przystało, przewartościował swoje sądy, dojrzał, oscylując z czasem coraz bardziej w kierunku nurtu bliższego klasycznej chadecji. Dziś jest konserwatystą w sferze wartości, z inklinacjami do państwowego interwencjonizmu w takich sferach jak opieka zdrowotna, edukacja czy dostawy energii, opowiadającym się przeciwko „wszechmocy bożka o nazwie PKB”. Orban publicznie stawia na „politykę wartości” opartą na chrześcijaństwie, mającą stanowić receptę i przeciwwagę dla strategii „gulaszowego socjalizmu”, który doprowadził polityków na samo dno rankingu społecznego zaufania. - Współczesne prawicowe partie chrześcijańskie trzeba sobie wyobrazić jako łódź, która ma mocną kotwicę, by fale jej nie porwały – mówił kilka miesięcy temu w wywiadzie dla kwartalnika „Fronda”.
Orban to w ogóle niezwykle ciekawa postać i niebanalna osobowość. Ojciec pięciorga dzieci, gorliwy protestant, powołujący się często na swoją fascynację opozycją antykomunistyczną w Polsce (pisał na ten temat pracę magisterską) oraz osobą Jana Pawła II. A poza tym oczywiście zdeklarowany antykomunista, zwolennik jak najściślejszej współpracy i integracji państw w ramach Grupy Wyszehradzkiej, a przede wszystkim niezwykle charyzmatyczny lider, który potrafił utrzymać się na politycznym szczycie pomimo dwukrotnej porażki w wyborach parlamentarnych.
Pełnia władzy
Cierpliwość i dalekosiężna strategia Victora Orbana zostały jednak w końcu nagrodzone. Sytuacja Fideszu po kwietniowych wyborach jest wręcz wymarzona. Konserwatyści zdobyli 263 z 386 miejsc w węgierskim parlamencie (dla porównania rządzący do niedawna socjaliści uzyskali zaledwie 59 krzeseł), czyli dwie trzecie mandatów - takiego luksusu nie miał do tej pory żaden polityk w Europie Środkowo-Wschodniej po 1989 r. Wynik uzyskany przez ekipę Orbana daje jej możliwość nie tylko samodzielnego sprawowania władzy, ale także zmiany konstytucji, wybierania prezydenta oraz przewodniczących Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego, nie mówiąc już o takim „detalu”, jak modyfikacja krytykowanej powszechnie, skomplikowanej węgierskiej ordynacji wyborczej. A więc pełnia władzy. Orban nie musi dziś oglądać się na nikogo ani na nic. Żadnych obrotowych koalicjantów, żadnych zgniłych politycznych kompromisów z konieczności. Jedynym ogranicznikiem mogą być dlań ewentualnie obietnice złożone w kampanii wyborczej i osąd węgierskich wyborców. - Czuję i wiem, że stoję przed największym wyzwaniem mojego życia. Do pomocy będę potrzebował wszystkich Węgrów – stwierdził po wygranej.
O tak, życzliwość obywateli będzie mu bez wątpienia bardzo potrzebna, bo receptą na rządzenie dzisiejszymi Węgrami nie może być już kuracja za pomocą babcinej apteczki czy domowych ziółek, ale raczej interwencja specjalistów od ciężkiej chirurgii urazowej. Co ciekawe, jeszcze w 2002 roku, kiedy socjaliści obejmowali władzę, kraj nad Dunajem uznawany był za prymusa przemian gospodarczych w postkomunistycznej Europie, choć już wtedy deficyt budżetowy utrzymywał się na niebezpiecznie wysokim poziomie. Rządy „gulaszowców”, którzy z tak charakterystycznym dla postkomunistów upodobaniem do luksusu i drogich atrybutów władzy doprowadzili do jeszcze większego spustoszenia w państwowych finansach, zakończyły się potężnym krachem gospodarczym. I to na długo wcześniej nim doszło do światowego kryzysu finansowego. Dziś Węgry są na poły bankrutem, który od 2008 r. ratowany jest wielomiliardowymi pożyczkami z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Unii Europejskiej i Banku Światowego. Te pieniądze będzie trzeba kiedyś oddać…
Pod ścianą
Orban w czasie kampanii wyborczej obiecywał postawienie gospodarki na nogi, zapewnienie bezpieczeństwa publicznego oraz utworzenie w ciągu 10 lat miliona nowych miejsc pracy – i nie będzie mu łatwo tych obietnic dotrzymać.
Nowy premier zapowiada przede wszystkim obniżenie podatków oraz „wszechstronny atak na biurokrację” – głównie oczyszczenie gospodarki i opanowanie wszechobecnej korupcji. - Chcemy przeprowadzić reformę państwa. Uważamy, że skuteczne państwo jest atutem w walce konkurencyjnej, a Węgry tego atutu nie mają - oświadczył Orban. Jego sprzymierzeńcem nie są z pewnością dane ekonomiczne. Wiadomo już, że deficyt budżetowy będzie w tym roku wyższy niż prognozowano, w kasie państwa nie zostanie żadna rezerwa, a rzeczywisty wskaźnik bezrobocia wyniesie od 16 do 20 proc. Orban będzie więc miał zawężone pole działania - i tak już mocno ograniczone zobowiązaniami kraju wobec zagranicznych wierzycieli.
Innym wyzwaniem, z którym musi zmierzyć się zwycięski Fidesz jest skomplikowana sytuacja mniejszości węgierskiej zamieszkującej ościenne kraje. Orban obiecywał podczas kampanii wyborczej ułatwienia w przyznawaniu podwójnego obywatelstwa etnicznym Węgrom mieszkającym w sąsiednich państwach. Taka decyzja może jednak doprowadzić do zaognienia stosunków już nie tylko ze Słowacją (z którą Węgry od lat de facto nie utrzymują żadnych kontaktów dyplomatycznych), ale także z Ukrainą, Rumunią i Serbią.
Czy Orban poradzi sobie z tymi wszystkimi zadaniami? Właściwie nie ma innego wyjścia. Pełnia władzy stawia go pod ścianą, a na jego potknięcie czekają tylko ultranacjonaliści z partii Jobbik, których antyromskie hasła spotykają się z niemałym oddźwiękiem społecznym. Już dziś zresztą Jobbik obiecuje „20 lat za 20 lat” – wyroki więzienia dla wszystkich węgierskich polityków rządzących krajem w ciągu ostatnich 20 lat.