Spoglądam w Pańskie intensywnie niebieskie oczy i właściwie już nie muszę więcej pytać, dlaczego to właśnie Pan został wytypowany do germanizacji…
- Byłem jednym z owych tysięcy polskich dzieci, które w czasie II wojny światowej objęte zostały rozkazem SS, traktującym nas jako „potencjalnych nosicieli krwi wartościowej dla Niemiec”.
W moim przypadku sprawa była o tyle łatwa, że nie znałem w ogóle swoich rodziców. Urodziłem się pięć lat przed wybuchem wojny i jako niemowlę znalazłem się w domu dziecka w Zdunach koło Krotoszyna.
We wrześniu 1939 roku cały nasz ośrodek został przeniesiony gdzieś w okolice Kobylina. Wkrótce potem zjawili się Niemcy i zabrali mnie ze sobą. Początkowo przebywałem w Niemieckim Zakładzie dla Dzieci Gaukinderheim w Kaliszu, a w 1941 roku wywieziono mnie do Oberweiss k. Gminden na terenie Niemiec.
W jaki sposób przerabiano takich jak Pan, „potencjalnych nosicieli wartościowej krwi”, w przyszłych „pełnowartościowych” Niemców?
- Prawdę powiedziawszy niewiele pamiętam z tego pierwszego pobytu w ośrodku germanizacyjnym. Bo ile tak naprawdę jest w stanie zarejestrować przerażony pięciolatek? Nie posiadam też żadnych dokumentów z tamtego okresu.
To był duży ośrodek dla ponad setki chłopców - wszystko typy nordyckie, starannie wyselekcjonowane. Pamiętam ogromne sale z łóżkami piętrowymi. I złe traktowanie. Nie wolno było mówić po polsku, byliśmy cały czas zastraszani, starsi chłopcy – Niemcy - chyba z Hitlerjugend - ale także i Polacy bili i pastwili się nad nami.
Do tego dochodziła niezwykle intensywna nauka języka niemieckiego, praktycznie przez całą dobę. W ośrodku nadano mi też nowe nazwisko: Johann Dobermann. Za jednym zamachem zabrano mi wtedy imię, język i pamięć...
Ale to był tylko etap przejściowy...
- Po pewnym czasie do ośrodka zaczęły przyjeżdżać niemieckie rodziny. Zbierano nas wtedy w dużej sali, pokazywano, przebierano, wybierano.
W 1943 roku jako dziewięciolatek zostałem przekazany na zniemczenie do Elizy i Franza Glucków, austriackiej rodziny z Salzburga. I wtedy po raz kolejny zmieniono mi nazwisko, tym razem na Hans Gluck.
Salzburg to już chyba bardziej świadomy fragment Pańskich wojennych przeżyć...
- Byłem starszy, mniej strachliwy, lepiej przystosowywałem się do nowych warunków. Poza tym znalazłem się u ludzi, którzy stracili właśnie na wojnie swojego jedynego syna i wszystkie swoje rodzicielskie uczucie przelali na mnie. I tam naprawdę czułem się już jak w rodzinie. Ale w przypadku sieroty od urodzenia, takiego jak ja, każdy dom z prawdziwego zdarzenia byłby rodziną.
Rozmawiał Pan kiedyś z Gluckami o ich synu?
- Nie, nigdy. Oni chyba też nie chcieli ze mną tego tematu poruszać. Dla nich to również musiało być bardzo bolesne.
Syn Państwa Glucków grał na skrzypcach. Zostały po nim instrumenty, ja też zacząłem zresztą chodzić do szkoły muzycznej. I pewnie gdyby wojna się nie skończyła, zostałbym całkowicie zgermanizowany. I byłbym ich synem.
A czuł się Pan nim?
- ...
Nie chciałem stamtąd odchodzić. Mimo wszystko... Zostałem jakby siłą zabrany z powrotem. Po raz drugi w życiu - najpierw siłą z Polski, potem siłą z Austrii...
Zarządzenie było jednak jednoznaczne: dzieci wywiezione z Polski miały zostać odebrane niemieckim rodzinom. Mnie ulokowano w utworzonym przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż na przedmieściach Salzburga ośrodku dla dzieci wywiezionych na germanizację. Opiekowali się tam nami Amerykanie, od których dostawaliśmy m.in. dużo słodyczy. Któregoś dnia zrobiłem z tych słodyczy paczkę i zaniosłem ją do Glucków, powiesiłem na klamce i odszedłem… Nigdy później nie miałem już z nimi żadnego kontaktu…
A potem zupełnie nieoczekiwanie znalazł się Pan w słonecznej Hiszpanii...
- Do kwietnia 1946 roku przebywałem pod Salzburgiem. Wtedy to rząd Hiszpanii zobowiązał się przejąć część dzieci z naszego ośrodka – tych, które nie miały nikogo bliskiego w Polsce i nie miały się gdzie podziać. W ten sposób zakotwiczyłem w Barcelonie, w ośrodku utworzonym przez Panią Wandę Tozer, wspaniałą Polkę mieszkającą na stałe w Hiszpanii. I tam zaczęto uczyć nas na nowo języka polskiego.
Na nowo?
- Praktycznie tak, przecież ja nie miałem żadnych trwałych podstaw mowy ojczystej. W wieku siedmiu lat przebywałem już od dawna w Niemczech, w ośrodkach germanizacyjnych nie wolno było używać języka polskiego, w Austrii też chodziłem tylko do szkoły niemieckiej. I dopiero w Barcelonie po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z nauczycielami języka polskiego. Jednocześnie zaś musiałem zgłębiać także podstawy języka hiszpańskiego.
Wszystko to było strasznie zagmatwane. I to do tego stopnia, że - aż wstyd się przyznać - do dziś mam wielkie problemy z polską pisownią...
W Hiszpanii odnalazł Pan jednak szczęście...
- Barcelona była jednym z najpiękniejszych okresów mojego życia. Takim moim małym prywatnym rajem na ziemi. Piękne miejsce - plaża, słońce, południowy klimat, a do tego bardzo dobre warunki pobytu w dwóch obszernych willach, w eleganckiej dzielnicy miasta. W stolicy Katalonii prawie zapomniałem o koszmarze wojny: o głodzie, bombardowaniach, samotności i wiecznej tułaczce.
A poza tym tworzyliśmy wspaniały kolektyw – my, chłopcy i dziewczęta nieznające swoich rodziców albo niemające z nimi kontaktu. I skazane na taki sam wojenny los.
Ale ta idylla trwała tylko dwa i pół roku…
- W październiku 1948 roku zostałem stamtąd zabrany, po raz kolejny trochę wbrew swojej woli. Nie wiem zresztą, czy ja wtedy mogłem powiedzieć tak lub nie i określić się, czy chcę wracać do Polski.
Ośródek w Barcelonie działał bowiem w oparciu o zasadę, która zakładała, że jeżeli ktoś z Polski - rodzic lub pewny opiekun - upomni się o dziecko tam przebywające, to wówczas może ono wrócić do Ojczyzny. Po mnie zgłosiła się Pani Stefania Wiśniewska, moja wychowawczyni z domu dziecka w Zdunach, z którego zabrano mnie zaraz po wybuchu wojny. Pani Stefania czyniła starania przez Polski Czerwony Krzyż, żeby mnie odnaleźć, a kiedy tak się stało, zadeklarowała, że mogę wrócić do Polski, gdzie ona zapewni mi opiekę. W taki sposób w październiku 1948 roku znalazłem się z powrotem w swoim domu dziecka, który po wojnie został przeniesiony do Wolsztyna.
Żal mi było opuszczać Barcelonę, ale oczywiście wiedziałem, że Pani Wiśniewska ściąga mnie do Polski w jak najlepszej wierze. Zawsze zresztą żywiłem do niej ogromny szacunek i przywiązanie. W końcu to ona mnie wychowywała i była mi zastępczą matką w pierwszych latach mojego życia.
Tak jak Eliza Gluck w czasie wojny?
- Tak, ją także mogę chyba nazwać matką…
Reszta dzieci została jednak w Barcelonie...
- Dom dziecka Pani Tozer istniał w sumie 10 lat, potem wszystkie dzieci się rozjechały – do Stanów Zjednoczonych, do Kanady, Francji, a część założyła rodziny w Hiszpanii. Ośrodek przygotował ich dobrze do dorosłego życia - zdobyli wykształcenie, zawody, potem na Zachodzie było już im łatwiej.
A ja? No cóż, kiedy wróciłem do Polski, miałem 14 lat – wiek, kiedy normalnie kończy się szkołę podstawową. Ja zaś dopiero zaczynałem naukę i to na dodatek bardzo skróconą. Zaraz potem poszedłem do szkoły zawodowej, a po jej ukończeniu do pracy. Nie miałem zresztą specjalnego wyjścia - byłem samotny, musiałem zadbać o swoje utrzymanie. Nie dane mi więc było nigdy zdobyć takiego wykształcenia, o jakim bym marzył.
Zupełnie nieoczekiwanie udało się jednak Panu wrócić jeszcze do swojego dziecięcego raju...
- To było największe pragnienie mojego życia: zobaczyć jeszcze raz Barcelonę i nasz dom.
Musiałem jednak czekać na to aż 60 lat. I pewnie nie udałoby się tego nigdy zrealizować, gdyby nie zawodowa ciekawość pewnego hiszpańskiego dziennikarza, który przypadkowo natrafił na jakieś informacje na temat naszego domu dziecka w Barcelonie. Zaczął iść tym tropem i w końcu dotarł do Pani Tozer. Rezultatem jego dziennikarskiego śledztwa był artykuł w „El Pais”.
Wkrótce potem Pani Tozer zmarła, ale jej córka w porozumieniu z polskim konsulem w Barcelonie i Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem postanowiła odszukać dzieci z ulicy Vallcarca i zorganizować dla nich spotkanie po latach. Kiedy odezwał się do mnie Polski Czerwony Krzyż, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Nie wierzyłem nawet wtedy, gdy w grudniu 2008 roku znalazłem się już w Barcelonie. Dopiero kiedy po tylu latach zobaczyłem twarze Koleżanek i Kolegów… Chociaż nie poznałem ich w pierwszej chwili. To było dla mnie niezwykłe i ogromnie wzruszające przeżycie.
Większość uczestników spotkania stanowili ci, którzy mieszkali w ośrodku całe 10 lat, potem wyjechali do Stanów i tam utrzymywali ze sobą kontakty. I to właśnie „Amerykanie” poznali nas od razu.
Nas, czyli kogo?
- Tych, którzy przyjechali z Polski. Po wojnie wróciło do Ojczyzny ok. 60 z prawie 200 dzieci przebywających w Barcelonie. Ale kiedy PCK rozpoczął poszukiwania, zdołano dotrzeć do zaledwie sześciu osób. Część dawnych wychowanków w ogóle nie życzy sobie, żeby wracać do tamtego okresu. Ja zresztą też bardzo długo taiłem to w sobie gdzieś głęboko.
Świadomość tamtych wojennych przeżyć towarzyszyła mi jednak przez wiele lat. Kiedy się usamodzielniłem, bardzo często torturowałem się pytaniami w stylu: dlaczego los tak mnie doświadczył? Czemu to właśnie ja byłem nieustannie przesuwany wbrew własnej woli, niczym przedmiot? No i kluczowe: kim tak naprawdę jestem?
Po powrocie z emigracji jeździłem w okolice Zdun, próbowałem dowiadywać się czegoś więcej o swoim pochodzeniu. W Krotoszynie znalazłem moją metrykę urodzenia i stąd wiem, że Jan Dopierała to rzeczywiście moje prawdziwe nazwisko. Niczego więcej nie zdołałem ustalić. Po latach doszedłem zaś do jedynego chyba sensownego wniosku, że nie ma co więcej wracać do przeszłości.
I przez wiele lat właściwie nikt, oprócz mojej żony, nie wiedział o tajemnicy mojego życia. Wszystko to wróciło do mnie w niezwykły sposób dopiero teraz, przy okazji pobytu w Barcelonie…