Ukazało się wznowienie powieści amerykańskiego pisarza science fiction pt. „Kantyczka dla Leibowitza”. Uważana za arcydzieło gatunku powieść ta zadała kłam twierdzeniu, że poważna literatura SF nie miesza się do spraw religii.
Większość pisarzy i czytelników literatury science fiction (określanej w skrócie jako SF)zgodziłaby się pewnie z twierdzeniem Leslie A. Fiedlera, amerykańskiego krytyka literackiego, że „literatura SF wierzy, że Bóg umarł i nie widzi powodów, żeby z tej przyczyny rozpaczać”. Oczywiście nie oznacza to, że religia była w tym gatunku literackim nieobecna. Pisarze wykorzystywali ją w różny sposób, jednak istniało przekonanie, że prawdziwa religia i prawdziwa literatura SF nie mieszają się ze sobą. Powieść Waltera M. Millera pt. „Kantyczka dla Leibowitza”, wydana w 1960 roku, była ewenementem na amerykańskim rynku SF właśnie dlatego, że rolę siły podnoszącej człowieka z dna rozpaczy widziała w katolickim chrześcijaństwie. Kilkadziesiąt lat później w polskiej literaturze science fiction zaczęły niemal lawinowo powstawać opowiadania i powieści stające po stronie chrześcijaństwa, dla których ukuto nawet specjalny termin o wydźwięku nieco ironicznym: klerykal fiction.
Ślepa uliczka nauki
Logiczne rozumowanie każe przypuszczać, że w SF jest miejsce tylko na wiarę w naukę. Pisarze przewidują, do czego ludzkość doprowadzi rozwój nauki i techniki. W swoich powieściach, które często niesprawiedliwie postrzegane są jako zwykła i na dodatek niezbyt wyrafinowana rozrywka, chcą pokazać taki obraz przyszłości, który poruszy w człowieku sumienie i skłoni do obrachunku ze światem i sobą samym. W latach 50. za Zachodzie przynajmniej zdawano sobie sprawę z tego, że nauka, technika i władza państwowa stają się wrogami człowieka i ludzkości. Można było zauważyć, że w literaturze SF zaczęły odgrywać ważniejszą rolę siły psychiczne i duchowe człowieka, stawiane wyżej od wartości materialnych. „Kocia kołyska” Kurta Vonneguta, „Małpa i istota rzeczy” Aldousa Huxleya, „Koniec dzieciństwa” i „2001: Odyseja kosmiczna” Arthura C. Clarke’a – wszędzie tu odnajdziemy zwrócenie uwagi na ostateczną bezcelowość nauki i techniki.
Powieść Millera powstawała w czasie zimnej wojny i jest silnie naznaczona atmosferą towarzyszącego wtedy Amerykanom strachu przed nuklearnym wybuchem. Kariera Waltera M. Millera jako pisarza trwała bardzo krótko: od 1951 roku do 1959. Był mistrzem krótkich opowiadań, których stowrzył kilkadziesiąt i które ukazywały się w amerykańskich czasopismach zajmujących się literaturą SF. Urodził się w 1923 roku na Florydzie. Studiował na uniwersytetach w Tennessee i w Teksasie, a potem pracował jako inżynier. W czasie II wojny światowej służył w amerykańskim lotnictwie, był strzelcem pokładowym. Wziął udział w 53 lotach bojowych nad Włochami. Bombardował benedyktyńskie opactwo na Monte Cassino i to wydarzenie stało się dla niego traumatycznym doświadczeniem. Po wojnie przeszedł na katolicyzm, choć raczej nie był w swoich praktykach religijnych konsekwentny. W 1951 roku opublikowano jego pierwsze opowiadanie SF, za kolejne otrzymywał nagrody. Pod koniec lat 50. powiązał w jedną całość trzy opowiadania opublikowane w „The Magazine of Fantasy and Science Fiction” i wydał jako powieść pod tytułem „Kantyczka dla Leibowitza”.
Dokąd prowadzi cywilizacja?
„Kantyczka dla Leibowitza” to post-apokaliptyczna powieść, która jest rozważaniem nad cyklami historii świata i katolicyzmem rzymskim jako jedyną trwałą siłą, na której można się oprzeć podczas okresów ciemności. Miller jak gdyby ostrzegał tych, którzy życie przyszłych pokoleń opierali na wyścigu zbrojeń. On z kolei widział zabezpieczenie w religii katolickiej.
Leibowitz był konstruktorem, którego wynalazki doprowadziły do wojny nuklearnej. Świat powrócił do epoki wczesnego średniowiecza. Zakon pokutny założony przez Leibowitza miał za zadanie odszukiwać i przechowywać wiedzę o przeszłości. Powieść składa się z trzech części. Pierwsza, „Fiat homo” (Niech stanie się człowiek), rozpoczyna się w roku 3174, gdy świat przeżywa okres nowego średniowiecznego feudalizmu i bezprawia. Zakon błogosławionego Leibowitza ma kształtować lepszego człowieka. Druga część, „Fiat lux"( Niech się stanie światłość), dzieje się w roku 3781 i odpowiada okresowi późnego renesansu: powstała już świecka nauka. Odtąd rozpoczyna się tragiczny powrót do punktu wyjścia. Trzecia część, „Fiat voluntas Tua" (Bądź wola Twoja), to tragiczny koniec. Możliwość lotów międzygwiezdnych, ale i era atomowa z podziałem na dwa nieprzyjazne obozy polityczne. Oczywista jest wojna, która niszczy życie na Ziemi. Tutaj jednak Kościół nie przegrywa, a w każdym razie nie poddaje się. Tylko na nim spoczywa uratowanie ludzkości. Ma przygotowany plan alarmowy. Miller widzi wielką mądrość w sojuszu między Kościołem katolickim a nauką i techniką, i potrzebę wręcz ich współdziałania, a raczej podporządkowania nauki moralnym podstawom Kościoła. Bo tylko to daje gwarancję humanizacji techniki, obronę przed liberalizmem i „humanitaryzmem" nauki w amoralnym społeczeństwie.
Demokratyczne dobro
„Ból jest jedynym złem, o jakim wiemy”, „Społeczeństwo określa, czy dany czyn jest zły, czy nie” – to nie cytaty z wczorajszej gazety. Miller pewnie mimo wszystko nie przewidywał, że połowa dzisiejszego świata nie zobaczy nic niewłaściwego w takich stwierdzeniach. W jego powieści słowa te wypowiada lekarz do opata zgromadzenia św. Leibowitza. Lekarz, który zajmuje się eutanazją poszkodowanych w wybuchu nuklearnym. Epizod walki opata o zwycięstwo życia przypomina nieco walkę współczesnego Kościoła z cywilizacją śmierci. Mimo że nie może zapobiec zagładzie, to jednak stara się walczyć i ratuje tych, którzy mu zaufali.
Po jednym z wybuchów nuklearnych wychodzi „Ustawa o klęsce promieniowania”, która mówi, że wystawione na promieniowanie ofiary muszą zwrócić się do najbliższego ambulatorium. Otrzymają tam zaświadczenie „Chce umrzeć”. Powstają „Obozy miłosierdzia”, gdzie masowo dokonuje się eutanazji pod płaszczykiem dobrego uczynku. Przed jednym z takich obozów stoi posąg przedstawiający sfeminizowanego Chrystusa: landrynkowo słodka twarz, puste oczy, sztuczny uśmiech i ręce szeroko rozłożone. Pod spodem napis: „Ukojenie”. Ile osób dziś daje się nabrać na tego rodzaju slogany i kłamstwa?
„Kantyczka dla Leibowitza” stanowi do dziś w literaturze amerykańskiej dzieło wyjątkowe, właśnie ze względu na to, że jest powieścią o wymowie na wskroś katolickiej.
Walter M. Miller przestał publikować po „Kantyczce”. Stał się odludkiem i nie utrzymywał kontaktów nawet z najbliższą rodziną. Pod koniec życia zmagał się z depresją. Walkę przegrał, pozbawiając się życia strzałem z pistoletu w 1996 roku. Po jego śmierci odnaleziono 600-stronicowy rękopis dalszego ciągu „Kantyczki”. Koniec dopisał jego przyjaciel, amerykański pisarz science fiction, Terry Bisson. Powieść zatytułowana „Święty Leibowitz i Dzikokonna” została wydana dopiero w roku 1997 i, niestety, nie dorównuje „Kantyczce” pod żadnym względem.