Logo Przewdonik Katolicki

W Kraju Rajskiego Ptaka

Bernadeta Kruszyk
Fot.

Gdy dowiedział się, dokąd ma pojechać, zaniemówił z wrażenia. Papua-Nowa Gwinea. Gdzie to jest? Trzydzieści lat temu nie było praktycznie żadnych informacji na ten temat. Jak wspomina, wspólnie z kolegami zdobył niewielką książeczkę pod wszystko mówiącym tytułem Z kraju kamiennej siekiery. Czytali i byli przerażeni.... Ksiądz Kazimierz Muszyński do dziś pamięta...

Gdy dowiedział się, dokąd ma pojechać, zaniemówił z wrażenia. Papua-Nowa Gwinea. Gdzie to jest? Trzydzieści lat temu nie było praktycznie żadnych informacji na ten temat. Jak wspomina, wspólnie z kolegami zdobył niewielką książeczkę pod wszystko mówiącym tytułem „Z kraju kamiennej siekiery”. Czytali i byli przerażeni....

Ksiądz Kazimierz Muszyński do dziś pamięta tę poszarzałą broszurę autorstwa misjonarzy werbistów. Czytał ją w Warszawie, tuż po spotkaniu z kard. Wyszyńskim. Miał wówczas 32 lata i od kilku lat starał się o pozwolenie na wyjazd na misje. Prymas jednak ciągle powtarzał: „Jeszcze za wcześnie, jesteś za młody”. Aż wreszcie się zgodził. Był rok 1974. U władzy był Gierek, do sklepów rzucano pomarańcze i banany, a „Orły” Górskiego wyrastały na prawdziwych bohaterów narodowych. – Okazało się, że jadą ze mną jeszcze dwaj kapłani: Zbyszko Hanelt i Andrzej Grzela – wspomina ks. Muszyński. – Spotkaliśmy się u Prymasa Wyszyńskiego. Przyszedł i powiedział: „Posyłam Was tam, gdzie aktualnie najbardziej brakuje kapłanów, do Papui-Nowej Gwinei”. Spojrzeliśmy na siebie i szczęki nam opadły. Gdzie to jest? – nie mieliśmy pojęcia.

Kraj (nie)odkryty
Papua-Nowa Gwinea. Szperam w Internecie, by zaczerpnąć nieco rzeczowych informacji. Państwo w Oceanii i Malezji, położone w większości na wyspie Nowa Gwinea oraz na niemal 2800 mniejszych wyspach. Klimat równikowy, gorący. Ponad 5 milionów mieszkańców, z których blisko 36 procent nie umie czytać. Język urzędowy – angielski, ponadto w użyciu ponad 700 języków miejscowych. Kilkadziesiąt lat temu były tam obszary, do których biały człowiek jeszcze nie dotarł. Dziś dostęp do wielu z nich jest utrudniony. Góry, ocean i wulkany. Oglądam zdjęcia, głównie te zrobione przez misjonarzy. Bujna roślinność, trzcinowe chaty, barwne stroje i ozdoby. Ciemnoskóry Chrystus spogląda z wyplatanej ściany kościoła. Papuasi w pierzastych przybraniach głowy idą do ołtarza w procesji z darami. Obrazki jak z filmów „National Geographic”. Ksiądz Muszyński nie miał takich możliwości jak ja. – Trzydzieści lat temu wiedza o Papui-Nowej Gwinei była znikoma, a publikacji nie było praktycznie żadnych. – Z broszury werbistów, którą udało nam się zdobyć, wynikało, że to kraj cywilizacyjnie zacofany, zamieszkany przez dzikich i drapieżnych ludzi, którym nieobcy jest kanibalizm. Nic dziwnego, że się wystraszyliśmy. Na szczęście rzeczywistość okazała się mniej straszna niż nasze wyobrażenia – opowiada ks. Muszyński.


...i 17 lat później, już jako turysta

Ani słowa po „papuasku”
Ksiądz Muszyński spotkał się z kolegami w Rzymie i stamtąd wraz z nimi poleciał do Bangkoku, a później do Australii. Potem już prosto do Papui -Nowej Gwinei. Miejsce, w którym wylądowali, przypominało raczej wieś niż miasto, przynajmniej według europejskich standardów. – Pożegnaliśmy się na lotnisku i każdy ruszył do swojej Stacji Misyjnej – wspomina. – Ja zostałem oddelegowany do Denglagu, parafii w górach, jednej z największych w diecezji Kondiawa. Przyjechał po mnie brat zakonny, z którym miałem pracować. Pierwsze wrażenia? Pamiętam, że tubylcy, których tak się obawiałem, wychodzili na drogę, by mnie powitać. W okolicy był tylko jeden samochód, właśnie ten, którym jechaliśmy. Słychać go było z odległości kilku kilometrów. Nic dziwnego, że wzbudzał takie zainteresowanie.

Parafia w Denglagu liczyła sobie wówczas blisko 12 tysięcy mieszkańców i miała ponad 20 kościołów stacyjnych. Wierni z odleglejszych osad, by uczestniczyć w Mszy św., musieli maszerować nawet kilka godzin. Starzy i schorowani czekali na księdza w swoich chatach. Ksiądz Muszyński odwiedzał ich regularnie, wyprawiając się co jakiś czas na kilkudniowe piesze obchody. Na początku największym problemem była nieznajomość miejscowego języka. Kilka dni po przylocie odprawiał Mszę św., czytając po prostu zapis fonetyczny. Później, słowo po słowie uczył się miejscowej mowy, „gawędząc” z parafianami. – Pomagałem sobie gestykulacją, mimiką twarzy. Z czasem rozumiałem i mówiłem coraz więcej. Największym problemem było to, że nie mogłem zweryfikować poprawności tego, czego się nauczyłem. Jedynym kryterium było to, czy jestem rozumiany – opowiada ks. Muszyński.

Bez wanny i TV
W połowie lat 70. w Stacji w Denglagu nie było ani prądu, ani bieżącej wody. Misjonarze, jeśli musieli, pracowali przy lampach naftowych. O takich zdobyczach cywilizacyjnych, jak radio czy telefon nie mogło być mowy. Żywność, leki i artykuły pierwszej potrzeby dostarczane były głównie samolotem. Misjonarze musieli być samowystarczalni. Sami sobie gotowali, prali, sprzątali, uprawiali niewielki ogród i naprawiali samochód, który na wyboistych drogach psuł się dość często. – Życie tam w niczym nie przypominało tego, jakie wiodłem w Polsce – mówi ks. Muszyński. – Na początku nie było łatwo. Nie znałem języka, chorowałem na malarię i przeżyłem coś na kształt szoku kulturowego. Najbardziej doskwierał mi jednak brak kontaktu z rodziną. Wytrzymałem, bo czułem, że jestem tam, gdzie być powinienem.

Ksiądz Muszyński pracował w Denglagu ponad rok. Potem został przeniesiony do Kainantu, a stamtąd do Wangoi. W sumie, w Papui-Nowej Gwinei spędził blisko 11 lat swojego życia. Potem pojechał do Stanów Zjednoczonych, by pomagać w pracy duszpasterskiej swojemu przyjacielowi ks. Andrzejowi Grzeli. – Koledzy mówią na mnie ksiądz turysta, bo jakoś tak się złożyło, że dużo podróżowałem – śmieje się. Faktycznie ks. Muszyński niewiele zabawił w kraju. Po drodze zahaczył o Anglię, by w końcu ostatecznie osiąść w Stanach Zjednoczonych. W tym roku obchodzi 40. rocznicę kapłaństwa. Jest na emeryturze i pracuje jako kapelan w szpitalu. Nadal interesuje się misjami. W Papui-Nowej Gwinei był jakiś czas temu, by spotkać się z tymi, z którymi niegdyś pracował. – Lata, które tam spędziłem, były najlepszym okresem mojego życia – mówi.

Papuasi i Judasz

Pierwsi Europejczycy dotarli do Papui-Nowej Gwinei w XVI wieku, jednak ląd ten pozostawał niezbadany do połowy XIX stulecia. To właśnie wówczas rozpoczęła się ewangelizacja jego nadmorskich terenów. Ciekawostką jest to, że prowincje położone w wyższych partiach gór zbadano stosunkowo niedawno, bo 40-50 lat temu. Dziś Papua-Nowa Gwinea deklaruje się jako kraj chrześcijański, którego konstytucja gwarantuje respektowanie wartości chrześcijańskich i szacunek dla rodzimej tradycji. Ta zaś jest pieczołowicie kultywowana. Mieszkańcy wielu wiosek nadal noszą tradycyjne stroje „prosto z buszu”, sami wyrabiają naczynia, których używają i posługują się językiem swoich przodków. Jak piszą misjonarze, zwyczaje, obrzędy, a przede wszystkim odmienny sposób myślenia rdzennych mieszkańców może wywołać u Europejczyka niemały szok kulturowy.

A jacy są Papuasi? Ks. Marian Zalewski, misjonarz z archidiecezji gnieźnieńskiej pracujący obecnie w Papui-Nowej Gwinei, w odpowiedzi na to pytanie przytoczył takie opowiadanie. Kiedy do Papui-Nowej Gwinei dotarli pierwsi misjonarze, opowiadali, jakich cudów dokonywał Pan Jezus i o czym nauczał. Tubylcy słuchali z zaciekawieniem. Następnie misjonarze zapytali: Która postać z Ewangelii najbardziej się wam podobała? A oni zdecydowanie odpowiedzieli: Judasz! – Dlaczego on? – zdziwili się księża. – Bo Judasz był tak blisko Pana Jezusa i potrafił tak Go „przerobić”, że Jezus się nie spostrzegł, iż on chce Go sprzedać. Ta opowieść dobrze oddaje mentalność rdzennych mieszkańców tej pięknej krainy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki