Ostatnie dni życia o. Maksymiliana Marii Kolbego we wspomnieniach współwięźniów obozu zagłady Auschwitz-Birkenau i matki.
Słyszałem pewnego razu, jak esesmani mówili między sobą, że takiego klechy jak Kolbe nie mieli jeszcze w obozie – wspominał po latach więzień KL Auschwitz Brunon Borogowiec. – Nie kpili. W ich głosie słychać było podziw.
W ostatnich dniach lipca 1941 r. pracowałem razem z o. Maksymilianem w komandzie Landwirtschaft przy żniwach – czytamy we wspomnieniach Franciszka Gajowniczka. – Mniej więcej po obiedzie zaczęły wyć syreny obozowe, bo jeden z więźniów, mieszkaniec 14. bloku, zbiegł z obozu. Kilka godzin później okazało się, że uciekinierów było więcej. Hitlerowcy postanowili więc ukarać za tę ucieczkę dziesięciu niczemu niewinnych więźniów. Wybierali losowo w czasie wieczornego apelu. Nieszczęśliwy los padł również na mnie – kontynuuje Gajowniczek. – Ze słowami: ach, jak mi żal żony i dzieci, które osierocam i ze świadomością, że będę ofiarą śmierci głodowej, wyszedłem z szeregu i udałem się do grupy nieszczęśliwych. Słowa moje usłyszał o. Kolbe. Wyszedł z szeregów i zbliżył się do lagerführera Fritzscha. Ten zapytał tłumacza: czego chce ta polska świnia? Ojciec Maksymilian, wskazując na mnie, wyraził chęć pójścia za mnie na śmierć. Fritzsch kazał mi wystąpić z szeregu skazańców, a moje miejsce zajął o. Kolbe.
Za chwilę odprowadzono ich do celi śmierci. Nim rozeszliśmy się do bloków, przemaszerowało owych dziesięciu przed naszymi szeregami i wtedy zauważyłem, że słaniający się na nogach o. Kolbe podtrzymywał słabszego od siebie skazańca, który nie mógł iść o własnych siłach – opowiadał Władysław Święs. Brunon Borogowiec wspominał, że z celi skazańców słyszano codziennie głośne odprawianie modlitw, do których przyłączali się więźniowie z sąsiednich cel. Ojciec Kolbe trzymał się dzielnie – podkreślał Borogowiec; nie prosił i nie narzekał, dodawał otuchy innym, wmawiał współwięźniom, iż uciekinier się odnajdzie i zostaną wypuszczeni. Tymczasem skazańcy umierali: po trzech tygodniach pozostało czterech, wśród nich o. Kolbe. Dla Niemców żyli zbyt długo; cela była potrzebna dla nowych ofiar. 14 sierpnia przyprowadzili kierownika izby chorych, który każdemu ze skazanych dał dożylny zastrzyk kwasu karbolowego. Ojciec Maksymilian z modlitwą na ustach sam podał ramię katu.
Krótko potem, rankiem o godz. 7, w krakowskim mieszkaniu obudziła się ze snu Marianna Kolbe, matka przyszłego świętego. – Gdy zaczęłam poranną modlitwę, usłyszałam delikatne jakby pukanie do drzwi, które otworzyły się i nagle zobaczyłam swojego syna w habicie – wyznała w jednym z listów. – Był radosny, twarz miał uśmiechniętą i otaczało go przedziwne światło. Pani Kolbe zaniemówiła; wyczuwała, że chociaż widzi syna, to jednak jego postać wygląda inaczej. Zapytała: – Synu, czy Niemcy ciebie puścili? W odpowiedzi usłyszała: – Nie martw się o mnie matko, tam gdzie jestem, jest pełnia szczęścia. Marianna Kolbe zrozumiała, że syn na pewno nie żyje. Tego samego dnia otrzymała wiadomość o jego śmierci.