„Mimo że komory gazowe Auschwitz działały pełną parą do samego końca, najsurowsze warunki w obozie panowały około czterdziestego roku. Wtedy nienawiść Niemców była podsycana zwycięstwami na frontach. To było wręcz imperium śmierci. Ja to wszystko przeżyłem. Z numerem obozowym 3121 na ręce”.
Do Auschwitz-Birkenau Władysław Lewkowicz, doktor weterynarii i rodowity Wielkopolanin, trafił ukarany za obronę Warszawy w 1939 roku. Tam spotkał ojca Maksymiliana Kolbego, a potem był świadkiem w jego procesie beatyfikacyjnym.
Lewkowicz miał osiemnaście lat, gdy Niemcy napadli na Polskę. Nastoletni Władek, urodzony w Kaliszu, brał udział w obronie Warszawy. Jego rewir, w którym walczył, to okolice placu Unii Lubelskiej: – Tam przewracaliśmy tramwaje, żeby utrudnić przejazd niemieckim czołgom. Kopaliśmy też rowy przeciwczołgowe i strzeleckie. Dookoła ginęły setki młodych ludzi. Pamiętam, że wszystkie skwery, między innymi plac Unii Lubelskiej, plac Zbawiciela, a najwięcej plac Trzech Krzyży, były zapełnione grobami poległych. Ludzie z okolicznych domów przynosili prześcieradła, a my tych zabitych chłopców zawijaliśmy w płótna i chowaliśmy, ale dość płytko, tak żeby tylko ziemią nakryć. Dopiero potem przewożono ciała na cmentarze – wspomina Lewkowicz.
W tym czasie trwała ewakuacja Warszawy, która szykowała się na przyjęcie największego natarcia niemieckich wojsk.
Władysław Lewkowicz kolportował w tym czasie w Warszawie ulotki. Zawierały treści, którymi podsycano nadzieję warszawiaków na rychłą francuską pomoc. Był jednym z tych, którzy w trzecim dniu wojny pod francuską ambasadą krzyczęli „Vive la France!”. – To dziś może wydawać się śmieszne, ale myśmy wierzyli, że Francja nam pomoże – mówi. Niestety, pomoc nie nadeszła, a Lewkowicz wpadł w ręce Niemców i 15 sierpnia 1940 roku przekroczył bramę Oświęcimia.
Maksiu, Ty chyba będziesz świętym!
W maju 1941 roku do Auschwitz trafił ojciec Maksymilian Kolbe.
– Moja babcia prenumerowała „Rycerza Niepokalanej”. W tym czasopiśmie widziałem ojca Kolbego uśmiechniętego, z długą brodą i we franciszkańskim habicie. Tak go zapamiętałem. W obozie zobaczyłem go ogolonego, w więziennym pasiaku, ale z tym samym uśmiechem – wspomina. Jak bym miał go opisać, to powiedziałbym, że miał takie przenikliwe oczy, o takim jasnym i mądrym spojrzeniu. One mu dodawały uroku człowieka miłego, szlachetnego, po prostu nieprzeciętnego.
Ojciec Kolbe trafił do obozu ze swoimi współpracownikami, między innymi z ojcem Piusem Bartosikiem, który także zginął w Oświęcimiu. Zanim jednak przyszły święty znalazł się za bramą Auschwitz, Niemcy przesłuchiwali go na Pawiaku.
– Gdy nawiązałem z nim kontakt, to opowiadał mi, że siedząc w więzieniu na Pawiaku jakiś Unterschafführer wyładowywał na nim swoje sadystyczne upodobania. Dusił go między innymi różańcem. Pokazywał mi blizny i ślady na ciele.
– Ojciec Maksymilian pocieszał nas, mówiąc: „Nie martwcie się tymi, którzy ciało zabijają. Oni duszy zabić nie mogą”. Wielu z nas chodziło do niego do spowiedzi, razem się modliliśmy. Ja spotykałem się z nim zawsze po wieczornym apelu. Wtedy rozmawialiśmy o religii, o Opatrzności i opiece Maryi. Kiedyś mnie natchnęło i powiedziałem do niego: Maksiu, Ty chyba będziesz świętym! On powiedział: „Chłopcze, czy ty sobie zdajesz sprawę, ile to trzeba sobie „zarobić” na świętego?!” – relacjonuje Lewkowicz i dodaje: – No a poza tym to dowcipkowaliśmy. Ojciec miał wielkie poczucie humoru.
Kolbe na początku pracował w kartoflarni, potem został skierowany do cięższych robót, między innymi wycinał trzcinę nad Sołą.
Władysław Lewkowicz w Oświęcimiu i dziś
Krew pulsowała nam w skroniach
A śmierć? – pytam. Moment, kiedy ojciec Kolbe zdecydował się oddać życie za innego człowieka, jak Pan to zapamiętał? Lewkowicz chwilę się zastanawia.
– W obozie panowały surowe zasady. Niemcy zawsze, gdy ktoś uciekł lub próbował uciec, na karę śmierci skazywali dziesięciu losowo wybranych więźniów. Wtedy było tak samo. Za każdym razem musieliśmy stać na baczność, czekając aż w bramie pokaże się sam Lagerführer Fritsch. To czasami trwało nawet więcej niż godzinę. Fritsch razem z Raportführerem Gerhardem Palitschem i dwoma esesmanami szli jak na jakieś teatralne widowisko; wolno, według starszeństwa służbowego. Maszerowali wzdłuż szeregu, a za więźniami kroczył jeden z esesmanów.
W tym czasie w szeregach więźniarskich panowała tak głucha cisza, że Lewkowicz i inni słyszeli, jak im krew pulsuje w skroniach.
– Ten esesman, który szedł za nami, po wskazaniu więźnia przez Fritscha wypychał go z szeregu, dlatego dźwięk jego kroków z tyłu urastał do dudnienia młota. Każdy był nastawiony od samego rana, że będzie wybiórka. Dlatego, gdy Fritsch przeszedł bez wskazania, całe napięcie z tych kilku godzin z serca jakby z hukiem spadało – opisuje Lewkowicz.
Podczas takiej wybiórki padło pewnego dnia na Franciszka Gajowniczka, który zaczął rozpaczać, że ma rodzinę i jest jej potrzebny. Mimo że Lewkowicz przy tym bezpośrednio nie był, słyszał opowiadania kolegów.
– Gajowniczek był w szoku. Miał dwóch synów, których nawiasem mówiąc potem stracił w powstaniu warszawskim – mówi Lewkowicz.
W tym momencie z szeregu wystąpił o. Maksymilian Kolbe. Zaproponował, że pójdzie na śmierć za Gajowniczka. – No, oczywiście to był szok dla Lagerführera – mówi Lewkowicz. On w życiu się czegoś takiego nie spodziewał! Przyszedł tu jako pan życia i śmierci, a tu taki skromny więzień chce iść za innego na śmierć. My znaliśmy Fritscha i gdyby mnie ktoś spytał, jak on zareaguje, to powiedziałbym, że go kopnie i powie: „idź jako jedenasty”. Jednak ojciec Kolbe musiał zrobić na tej bestii duże wrażenie, bo zgodził się.
„Ten klecha jeszcze żyje?!”
O. Kolbe umierał w pustym bunkrze bez żadnych sienników, posłań, a nawet koca. Tylko zimne, betonowe ściany. Nie dawano mu nic do picia ani do jedzenia, bo miał umierać tak jak inni, powoli, z wycieńczenia. – W chwilach głodu i pragnienia psychika człowieka skupia się tylko na tych potrzebach, co powoduje niesamowite rozdrażnienie. Sam doświadczałem tego bólu żołądka i głowy, wywołanego głodem. On umierał praktycznie śmiercią Tantala – mówi Lewkowicz.
O. Kolbe odszedł ostatni, wcześniej niosąc nadzieję i wsparcie pozostałej dziewiątce. Oni sami umarli w kilka dni po skazaniu. Kolbe żył dwa tygodnie.
– Niemcy chcieli już następnych więźniów wtrącić do bunkra, gdy jeden z nich zobaczył, że ojciec pod ścianą się jeszcze rusza. Krzyknął: „A co, ten klecha jeszcze żyje?!”. Wtedy wstrzyknięto mu do serca fenol – kończy Lewkowicz.
Kropla dobra w morzu zła
Władysław Lewkowicz w obozie w Auschwitz przesiedział większość wojny. Pod koniec został przewieziony do Buchenwaldu. Po wojnie dane mu było spotkać jedną z kobiet, należących do Batalionów Chłopskich, które potajemnie przynosiły do Auschwitz chleb, lekarstwa, a kiedyś nawet przyniosły Komunię Świętą. Gdy wybuchła epidemia tyfusu, dostarczyły nawet szczepionki. Więźniowie tymczasem przekazywali im informacje z Auschwitz, zebrane przez obozowy ruch oporu. Władysława Kożusznik odnalazła się po długich poszukiwaniach. Zniknęła po tym, jak Niemcy zabili jej koleżankę, Helenę Płotnicką.
– Dyrektor pewnej szkoły zgodził się ją dla nas odszukać. Okazało się, że była pielęgniarką w kopalni – mówi Lewkowicz. Doszło więc do niezwykłego spotkania w sali gimnastycznej, gdzie dyrektor zaprosił też dzieci z całej szkoły.
– Przywieźli ją samochodem, poprosił nas i ją wprowadził... – w tym momencie mój rozmówca zamilkł. – Ojej, ile było wrażeń, ile... – ze łzami w oczach, łamiącym głosem próbował mówić dalej. W tych słowach ciśniętych przez gardło i łzy była chyba cała wdzięczność. Dla Opatrzności, która pozwoliła więźniowi Auschwitz numer 3121 przy pomocy takich ludzi jak o. Kolbe i tej prostej kobiety dożyć wieku, w którym może teraz to wszystko opowiadać. Mimo że i tak trudno nam, niedoświadczonych piętnem numeru obozowego, to wszystko sobie wyobrazić.