Z senator Dorotą Arciszewską-Mielewczyk, prezesem Powiernictwa Polskiego, rozmawia Łukasz Kaźmierczak
Czy wyobraża Pani sobie jak za kilkanaście lat będą wyglądały niemieckie podręczniki historii najnowszej?
– Jestem co do tego pełna obaw. Od jakiegoś czasu obserwujemy u naszych zachodnich sąsiadów próby zmiany historii czy wręcz pisania jej na nowo. Jest to tym bardziej niebezpieczne, że niektórzy niemieccy politycy, tacy jak Erika Steinbach czy Rudi Pawelka, mają wpływ na programy edukacyjne, organizowanie wystaw, prelekcji, budowanie „widocznych znaków”, które przyczyniają się do zupełnego wypaczenia faktów historycznych. Ale to też świadczy o tym, jak usilnie Niemcy pracują nad dobrym wizerunkiem swojego państwa. My musimy być pod tym względem lepsi. W przeciwnym wypadku w przyszłości będziemy mieli dwa całkowicie różne społeczeństwa, a ich wiedza historyczna będzie rozmijać się w fundamentalnych kwestiach.
Czyli już dziś młodzi Niemcy, przynajmniej niektórzy, uczą się, że ich dziadkowie byli ofiarami II wojny światowej?
– Oczywiście. Sprzyja temu pruderia, a pewnie i świadome działanie tych przedstawicieli niemieckiego rządu czy parlamentu, którzy mówią: nie popieramy roszczeń, ale opowiadamy się za widocznym znakiem upamiętniającym wypędzenia. Przecież na spotkaniach Związku Wypędzonych pojawia się zarówno niemiecki prezydent, jak i przewodniczący Bundestagu. Czy to nie jest polityczne wsparcie? Proszę zresztą zobaczyć, jak wygląda porównanie dwóch machin: niemieckiej – wpływowej i naoliwionej pieniędzmi oraz polskiej, gdzie stowarzyszenia wysiedlonych skupiają emerytów, ludzi starszych, schorowanych, bez pieniędzy, bez wsparcia ze strony państwa.
I stąd pewnie zrodził się pomysł utworzenia Powiernictwa Polskiego...
– To była odpowiedź na działalność Powiernictwa Pruskiego i Związku Wypędzonych. Już kilka lat temu przestrzegałam, że te organizacje prowadzą politykę w bardzo niebezpiecznych tematach. Wtedy reagowano na te ostrzeżenia tylko głupimi uśmiechami i niedowierzaniem. Czas pokazał, że miałam rację. Beztroska niektórych polskich polityków jest zresztą zdumiewająca. SLD-owski rząd przekonywał nawet, że kilkadziesiąt lat temu zrzekliśmy się reparacji ze strony Niemiec. Zaoferowałam więc 10 tys. złotych każdemu, kto wskaże dokument, w którym Polska czegokolwiek się zrzeka. Nagroda czeka do dziś...
Powiernictwo Polskie – w tej nazwie zawiera się całe credo Waszej organizacji...
– To była celowa prowokacja. Zależało nam na tym, by w końcu zwrócono uwagę na problem niemieckich roszczeń. Nasza inicjatywa jest odpowiedzią na bierność strony rządowej i kilkunastoletnią politykę chowania głowy w piasek. Nie mamy takiego zaplecza finansowego jak pani Steinbach, która dostaje różne fundusze i granty. Nasza działalność oparta jest na wolontariacie. Cały czas brakuje nam prawników, ludzi, którzy znają język niemiecki, analityków, sponsorów itd.
Czym zatem zajmuje się Powiernictwo?
– Mamy trzy cele statutowe. Po pierwsze jest to pomoc ludziom, którzy chcieliby wytoczyć proces o straty moralne czy materialne przeciwko rządowi niemieckiemu. Staramy się określić, na ile dokumenty i papiery, którymi dany obywatel dysponuje, można wykorzystać w sądzie. Doktryna niemiecka zakłada, że tamtejsze sądy nie orzekają o odszkodowaniach. Mimo to aby odwołać się do Trybunału w Strasburgu, trzeba przejść po kolei całą tę drogę. Należy więc opłacić prawnika i uiścić wpisowe w sądzie niemieckim. Kto się na to zdecyduje? Emeryt, który nie ma z czego wykupić lekarstw? Drugi cel to obrona tych, przeciwko którym toczą się niemieckie pozwy.
Dużo jest takich spraw?
– Sporo. Potomkowie i spadkobiercy byłych niemieckich właścicieli coraz śmielej składają pozwy cywilne w polskich sądach. My próbujemy pomóc pozwanym, jeździmy na rozprawy, piszemy pisma, korzystamy z pomocy zaprzyjaźnionych prawników. Ale to jest tytaniczna praca.
O wielu pozwach zresztą nic nie wiemy, bo często ludzie zamieszkujący daną posesję nie są stroną w sprawie. Stroną jest zaś gmina, powiat, skarb państwa albo miasto. Tamą dla tego rodzaju spraw powinno być wprowadzenie takich ustawowych zapisów, które wzorem niemieckim nie pozwolą na rozpatrywanie roszczeń odszkodowawczych przed polskimi sądami.
Trzecią sferą naszej działalności jest edukacja historyczna. Chcielibyśmy m.in. utworzyć Centrum Wypędzonych Polaków, czyli instytut, który dokumentowałby dla przyszłych pokoleń naszą Golgotę Wschodu i Zachodu.
Powtarza Pani często, że każda przegrana sprawa o roszczenia, to przegrana państwa polskiego…
– Mnie osobiście szczególnie zabolała tzw. sprawa Hafnera, rozgrywająca się u nas w Trójmieście. Chodziło o kamienicę, której była niemiecka właścicielka wyjechała po wojnie do Niemiec i jako Niemka dostała tam odszkodowanie. Teraz zgłosił się jej spadkobierca. Sąd dopatrzył się w tym przypadku jakiegoś tymczasowego obywatelstwa polskiego. No i kamienica przeszła w niemieckie ręce. Takich spraw jest dziś więcej.
Tymczasem Niemcy uważają, że w ogóle nie powinniśmy przejmować się pozwami.
– No więc skoro tak twierdzą, to czemu nie wezmą tych pozwów na siebie?
Niedawno po raz kolejny zwróciliśmy się do premiera z apelem, by wystąpił formalnie o wprowadzenie do polsko-niemieckiego traktatu o przyjaźni i dobrym sąsiedztwie zapisu, mówiącego o tym, że roszczenia majątkowe obywateli Niemiec wobec Polski, będące konsekwencją II wojny światowej, powinny stać się wewnętrzną sprawą państwa niemieckiego.
Tyle że wtedy pani Merkel zaczęła nagle wspominać premierowi Kaczyńskiemu o protokole rozbieżności. Ale dlaczego to my mamy płacić za skutki wywołanej przez Niemców globalnej wojny?
Miejmy nadzieję, że w podobny sposób Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu potraktuje niemieckie pozwy przeciwko Polsce…
– Nie wyobrażam sobie, żeby sędziowie wydali pozytywny dla Powiernictwa Pruskiego werdykt. Nie zwalnia nas to jednak od przedstawiania własnych argumentów, które byłyby przeciwwagą dla niemieckich roszczeń i uświadomiłyby strasburskim sędziom, jakich krzywd doznała Polska.
Nie zapominajmy też, że oprócz Strasburga toczą się jeszcze pozwy cywilne. No ale nie może być inaczej, skoro niemieckie państwo cały czas mówi, że choć odcina się od roszczeń, to nie może zabronić swoim obywatelom składania pozwów cywilnych. Powtarzam więc, że póki nie będzie międzynarodowego aktu prawnego, który utnie sprawę roszczeń, będziemy cały czas zagrożeni, a przynajmniej ci polscy obywatele, którzy mieszkają na mieniu poniemieckim. A to jest przynajmniej 30 proc. obszaru dzisiejszej Polski. Tam powinno się sprawdzić wszystkie księgi wieczyste, uregulować wszystkie niejasne wpisy i dokonać nowych, tak by nawet piędź ziemi, nawet jedno mieszkanie nie dostało się w niemieckie ręce.
,br>
Każda gmina, każde miasto powinno pójść też śladami Warszawy, która wyceniła swoje straty wojenne na 45 miliardów dolarów. To jest do udokumentowania, bo po wojnie robiono takie zestawienia i wpisywano straty. Wtedy możemy powiedzieć Niemcom: chcecie się liczyć? Proszę bardzo, tu jest czarno na białym napisane, ile jesteście nam winni.
A nie czuje się Pani trochę jak współczesny Don Kichot?
– Niektórzy nazywają mnie raczej polską Eriką Steinbach. Tylko że ja nie chcę być w ten sposób postrzegana, bo nie uważam, bym była tak negatywnym bohaterem jak tamta pani. Zarzuca mi się, że poprzez stworzenie Powiernictwa Polskiego psuję stosunki polsko-niemieckie. Pytam więc: kto zaczął pierwszy, kto otworzył puszkę Pandory, kto nas atakuje? Takie rzeczy robią Steinbach, Pawelka i spółka. My się tylko bronimy.