Religia na ocenę
Jolanta Hajdasz
Zaczęły się wakacje, można więc przypuszczać, że wraz z nimi w prasie zniknie, lub przynajmniej mocno się wyciszy, tematyka szkolna. Zanim jednak wszyscy spakujemy plecaki i walizki i wyjedziemy dokądkolwiek (życzę tego każdemu z całego serca!), pozwolę sobie na małe post scriptum mijającego roku szkolnego, a konkretnie jednej z bulwersujących opinię publiczną propozycji szkolnych...
Zaczęły się wakacje, można więc przypuszczać, że wraz z nimi w prasie zniknie, lub przynajmniej mocno się wyciszy, tematyka szkolna. Zanim jednak wszyscy spakujemy plecaki i walizki i wyjedziemy dokądkolwiek (życzę tego każdemu z całego serca!), pozwolę sobie na małe post scriptum mijającego roku szkolnego, a konkretnie jednej z bulwersujących opinię publiczną propozycji szkolnych zmian. I nie mam tu na myśli nawet słynnych mundurków, choć z mieszanymi uczuciami obserwuję, jak karykaturalnie wygląda realizacja wartościowego według mnie pomysłu. Chodzi mi o ważniejszą kwestię liczenia oceny z religii (lub etyki) do średniej ocen ucznia. Jestem absolutnie za, pewnie jak każdy, kto ma dziecko w szkole i kto zapisał je kiedyś na religię.
Dla mnie, osoby, która przygląda się szkołom i jako rodzic, i jako dziennikarz, jest niestety jasne, że obecnie, w sytuacji, gdy religia jest przedmiotem nadobowiązkowym, w szkołach chodzenie na katechezę stało się swego rodzaju frajerstwem, bo po co siedzieć na lekcjach godzinę dłużej, skoro wystarczy zadeklarować, że jest się niewierzącym i ma się szybciej wolne. Gdy nie ma obowiązku, szkoły nie prowadzą dla takich uczniów lekcji etyki, czyli czegoś, co choć trochę przybliżyłoby im świat wartości i fundamentalnych dla każdego człowieka odpowiedzi na pytania – kim jestem, dokąd zmierzam, czym jest prawda, dobro, miłość, a czym zło i kłamstwo. W rezultacie nawet ci, którzy chodząc na religię podświadomie ją lekceważą, a potem niewiele o niej wiedzą, nie muszą przecież niczego czytać ani pisać, zawsze mogą się usprawiedliwić, że były inne ważniejsze lekcje i nie zdążyli czegoś zrobić… Gdy dorosną, może będą żałować, że nie wykorzystali czasu, kiedy mogli poznać głębiej i dokładniej – mówiąc górnolotnie – fundamenty cywilizacji, której są maleńkim elementem, choć pewnie niewielu z nich sobie to uświadomi. Przywrócenie miejsca religii (a dla niewierzących etyki) wśród szkolnych przedmiotów, na których się wymaga, a z wiedzy rozlicza, to naprawdę minimum w dzisiejszym zlaicyzowanym świecie, w którym jedyną „religią” staje się konsumpcja i egoizm.
Jak wygląda nauka religii dobrowolna i poza szkołą, wie każdy, kto uczył się w naszym kraju przed 1989 r.
Jasne, dzięki trudnościom najwierniejsi i najbardziej wytrwali wzmacniali się w swoich przekonaniach, stawali się jeszcze bardziej gorliwi i pobożni, ale większość? Zmęczona codziennymi problemami często odpuszczała sobie ten temat, sprowadzając wiarę do obowiązku chodzenia na Mszę św. w niedzielę, o czytaniu Starego i Nowego Testamentu, a już broń Boże sprawdzaniu znajomości tegoż nawet nie myśląc. Dziś może być inaczej, prościej i zwyczajniej. Religia to jeden z przedmiotów szkolnych, których znajomość trzeba potwierdzić pozytywną oceną na koniec roku szkolnego. A jeśli ocena – to także wliczenie jej do średniej, inaczej jest to tylko luźne hobby dla zainteresowanych. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, iż wielu polityków i publicystów, wyśmiewających koncepcję wliczania oceny z religii (lub etyki) do średniej, prywatnie ma zupełnie odmienne zdanie, choć rzadko przyznają się do tego publicznie. Wyrażają je jednak w jednoznaczny sposób – wybierając dla swoich dzieci szkoły katolickie, w których ocena z religii jest tak samo ważna, jak ta z matematyki czy historii. Prywatnie, na własny użytek, oni wiedzą, że tylko połączenie nauki i wychowania daje rezultaty i że kształtowanie umysłu i serca młodego człowieka wymaga czasem stosowania dyscypliny, masz nauczyć się tego i tego, i nie dyskutować. Podziękujesz mi za to w przyszłości. Udanych wakacji!