Konkurs Widziałem Powstanie
50. rocznica Poznańskiego Czerwca ’56
Na ogłoszony przez „Przewodnik Katolicki” konkurs „Widziałem Powstanie” wpłynęło ponad 60 prac – wspomnień Czytelników, którzy przeżyli wydarzenia Poznańskiego Czerwca’56. Większość prac konkursowych zostanie opublikowana w specjalnej książce z serii „Biblioteka Przewodnika Katolickiego”, zatytułowanej „Widziałem Powstanie”, której uroczysta promocja, połączona z ogłoszeniem wyników konkursu, odbędzie się w Poznaniu na początku czerwca. W najbliższych numerach „Przewodnika Katolickiego” zaprezentujemy kilka wybranych, nadesłanych na konkurs, prac. Jako pierwsze publikujemy wspomnienie pani Leonii Bielawskiej z Drawskiego Młyna.
Dnia 28 czerwca 1956 roku znalazłyśmy się z moją koleżanką Alinką Łukaszewiczówną w Poznaniu. Przyjechałyśmy z gotowym planem naszego pobytu:
godz. 8 wizyta u okulisty
godz. 10-14 zwiedzanie pawilonów MTP
godz. 14.30-16 zwiedzanie Palmiarni
godz. 16.30 powrót do domu
Marzyłyśmy o tej podróży przez cały czerwiec. To była pierwsza nasza samodzielna wyprawa do Poznania. Miałyśmy wtedy szesnaście i piętnaście lat. Początek wakacji zbiegł się z zaplanowaną wizytą u okulisty. Błagałam rodziców, aby pozwolili mi samej pojechać. Zgodzili się. Potem namówiłam Alinkę, która jeszcze w Poznaniu nie była, aby pojechała ze mną. Jej rodzice też się zgodzili.
Wyprawa do Poznania
No, i pojechałyśmy! W torebkach zapakowane troskliwie przez mamy skibki chleba, jakiś ręczniczek, mydło (tylko myjcie ręce!), święty obrazek, uczniowska legitymacja, portmonetka z niewielką sumą pieniędzy (kupcie sobie coś do picia!).
Dojazd do Poznania z Kruszewa, gdzie wtedy mieszkałam, był dość skomplikowany. Wyjechałyśmy 27 czerwca po południu, dojechałyśmy do Wrzeszczyny, gdzie przenocowałyśmy u mojej cioci, aby 28 czerwca o godzinie 5 z Wrzeszczyny przez Drawski Młyn pojechać do Poznania.
W Poznaniu byłyśmy o 7.30. Udałyśmy się do Kolejowej Przychodni Specjalistycznej przy ul. Chudoby (dzisiaj Taczaka). Okulistka przyjęła mnie bardzo szybko. Już o godzinie 9 wychodziłyśmy z przychodni.
Może to zabawa?
Ucieszone, że jest piękna pogoda, a przed nami cały dzień zwiedzania, przeszłyśmy wąską uliczką między domami na ul. Armii Czerwonej (obecnie Św. Marcin). Wyszłyśmy blisko Zamku. „Teraz tylko na most i już będziemy przy Targach” – powiedziałam do Aliny. Spojrzałyśmy w kierunku mostu i znieruchomiałyśmy. W naszą stronę szedł wielki tłum ludzi. Widać było polskie flagi, słyszałyśmy jakieś skandowane okrzyki. Zauważyłyśmy również, że ludzie na ulicy i przed Zamkiem biegają niespokojnie i coś krzyczą. W oknach hotelu (Poznańskiego, Wielkopolskiego?) było pełno ludzi z aparatami fotograficznymi. Co się dzieje? Co to jest? Myślałyśmy, że to jakaś manifestacja, pochód, może zabawa z okazji MTP?
Przebiegłyśmy na drugą stronę ulicy pod Zamek. Stanęłyśmy na niewielkim murku. Obok nas dużo ludzi – mężczyźni, kobiety, dzieci. A pochód zbliżał się. Szli w roboczych kombinezonach, w obuwiu o drewnianych podeszwach, nieśli polskie flagi i krzyczeli: „Wolności i chleba!”. Teraz już wiedziałyśmy, że to nie zabawa, nie radosny pochód, ale pochód ludzi zmęczonych, zdesperowanych. To był niesamowity widok. Pamiętam, że serca nam się ścisnęły. Stałyśmy jak zahipnotyzowane. Tłum zatrzymał się przed Zamkiem. Podjechał, a może już tam wcześniej stał, wielki samochód, taka platforma. Na tej platformie stało kilku ludzi i przemawiało przez tuby. Potem podjechał samochód z głośnikami, z których nadawane były komunikaty. Mówili, że idą oswobodzić delegację, która miała wyjechać do Warszawy, a została aresztowana w Poznaniu; mówili, że są wyzyskiwani w pracy, że rodziny cierpią głód, że nie chcą takiej władzy. Zaczęto śpiewać „Rotę”, potem „Boże coś Polskę”.
Żołnierze się bratali
Stałyśmy na tym murku. Śpiewałyśmy razem ze wszystkimi. Łzy lały się ludziom po twarzach. My też płakałyśmy i śpiewałyśmy z całego serca. To była jakaś euforia.
Co chwilę podawano komunikaty, że w całym Poznaniu idą takie pochody, że ludzie z zakładów pracy wyszli na ulicę. Potem usłyszałyśmy, że wojsko i milicja bratały się z robotnikami. Widziałyśmy to na własne oczy. Kiedy pod Zamek podjechała ciężarówka z żołnierzami, robotnicy podbiegli do nich. Żołnierze nie strzelali, tylko zbratali się z manifestującym tłumem, niektórzy śpiewali razem ze wszystkimi „Boże coś Polskę”.
Potem widziałyśmy, jak część robotników wbiegła do gmachu KW PZPR. Wyrzucali stamtąd przez okna portrety i czerwone flagi. Nie wiem, jak długo trwał wiec pod Zamkiem, wiem tylko, że czekano na kogoś, kto miał przyjechać, aby porozmawiać z robotnikami.
Jak długo byłyśmy pod Zamkiem? Nie potrafię powiedzieć. W każdym razie chyba koło południa oprzytomniałyśmy i zrozumiałyśmy, że z pewnością już niczego nie będziemy zwiedzać w tym mieście ogarniętym walką zdesperowanych niesprawiedliwością i doznawaną krzywdą ludzi. Trzeba nam było iść na dworzec PKP i wyjechać z Poznania do domu. Ale to nie było takie proste. Biegłyśmy w kierunku dworca. Widziałyśmy przewrócone tramwaje. Krzyczano, że trzeba uważać, bo strzelają i rzeczywiście, co chwilę było słychać jakiś świst. Ktoś uspokajał, że to strzelają w powietrze. Dobiegłyśmy do zachodniego wejścia na dworzec kolejowy.
Dworzec pod ostrzałem
Hol, poczekalnie, perony pełne były ludzi. Z megafonów podawano komunikaty i zarządzenia, aby przebywać w zamkniętych pomieszczeniach, gdyż prowadzony jest ostrzał stacji kolejowej. Brzmiało to strasznie. Jedni ludzie płakali, krzyczeli, inni zachowywali się spokojnie, dyskutowali, mówili, że popierają manifestujących, cieszyli się. Alinka i ja, tak teraz to widzę, nie zdawałyśmy sobie sprawy z grozy sytuacji. Nawet nam do głowy nie przyszło, że może nas coś złego spotkać. Byłyśmy tą sytuacją zafascynowane, szczególnie wiecem pod Zamkiem. Zdawało się nam, że uczestniczymy w czymś wielkim, sprawiedliwym, patriotycznym. Kiedy weszłyśmy do restauracji i zobaczyłyśmy porozbijane lady i zauważyłyśmy grupę młodych chłopaków niosących łup – czekoladki, ciastka, byłyśmy oburzone, że w takiej chwili można niszczyć i rabować. Jeden z chłopców chciał nas poczęstować batonikami – z godnością odmówiłyśmy.
Mijały godziny. Byliśmy zamknięci w budynku dworca, byliśmy tam bezpieczni, tylko stale te komunikaty z ostrzeżeniami i groźbami. Między pasażerami rozniosła się wiadomość, że zabito człowieka. Trudne to były godziny. Już bardzo chciałyśmy wrócić do domu.
Nad ranem podano komunikat, że odjedzie pociąg w kierunku Krzyża. Tłum podróżnych ruszył na peron. Wsiadłyśmy do pociągu. Wagony były przepełnione. Lokomotywa ruszyła. Dojechałyśmy do semaforu i wycofano nas znowu na stację. Drugi raz pociąg ruszył po pół godzinie i wtedy wyjechaliśmy z Poznania.
„Nikomu nie opowiadajcie!”
Dojechałyśmy do Drawskiego Młyna i tu przesiadłyśmy się do pociągu w kierunku Bzowo-Goraj. Do tego pociągu wsiadłyśmy tylko my dwie. Zmęczone, pewnie brudne, głodne i bez ważnego biletu. Poszłyśmy do konduktora, aby wytłumaczyć mu, dlaczego nie mamy biletu. Opowiadałyśmy chaotycznie o tym, co dzieje się w Poznaniu. Wysłuchał nas, a potem powiedział: „Wypiszę wam bilet, ale panienki, nie opowiadajcie nikomu o tym, co widziałyście w Poznaniu, bo to niebezpieczne, dobrze wam radzę!”. Po tych słowach konduktora niepokój zagościł w naszych sercach. Ulotniła się gdzieś euforia, a pojawił się strach.
Szczęśliwie dojechałyśmy do domu. Rodzice, moi i Alinki, czekali na nas spokojnie. Nie wiedzieli nic o zajściach w Poznaniu, bo radio nie podało żadnej wiadomości. Miałyśmy zresztą wrócić 29 czerwca o godzinie 10 i tak wróciłyśmy, tylko że noc spędziłyśmy na stacji w Poznaniu, a nie u mojej cioci we Wrzeszczynie, jak to było umówione. Kiedy opowiadałyśmy rodzicom o walkach w Poznaniu, to najpierw myśleli, że zmyślamy, ale po chwili wszyscy razem ściskaliśmy się i płakaliśmy, że ta wyprawa do Poznania – mimo tak dramatycznych okoliczności – skończyła się szczęśliwie.
Tak oto niezwykłym zrządzeniem losu byłam świadkiem historycznego zrywu poznańskich robotników 28 czerwca 1956 roku.