Wpuścić dziennikarzy?
Mateusz Wyrwich
Fot.
Co jakiś czas, nie częściej jednak niż co kilka lat, rozbrzmiewa dyskusja na temat kondycji moralnej polskiego dziennikarstwa. Również i tym razem, podczas wrześniowego spotkania w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, nasze dziennikarstwo poddane zostało skrótowej analizie.
Tuż po objęciu władzy przez komunistów po II wojnie, wprowadzając cenzurę, szybko zlikwidowano niezależne...
Co jakiś czas, nie częściej jednak niż co kilka lat, rozbrzmiewa dyskusja na temat kondycji moralnej polskiego dziennikarstwa. Również i tym razem, podczas wrześniowego spotkania w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, nasze dziennikarstwo poddane zostało skrótowej analizie.
Tuż po objęciu władzy przez komunistów po II wojnie, wprowadzając cenzurę, szybko zlikwidowano niezależne dziennikarstwo w Polsce, zarówno w prasie świeckiej, jak i kościelnej. Wszelkie publikacje poddano cenzurze, bacząc, by nie przedostała się do społeczeństwa prawda o systemie. Paradoksalnie zresztą do czytelnika żyjącego w tym systemie właśnie. Wyjątek stanowiła prasa podziemna ukazująca się do początku lat pięćdziesiątych.
Cenzura stępiała swoje ostrze podczas kolejnych zbrodni swoich nadzorców - komunistów. Zbrodni nazywanych eufemistycznie "kryzysami" w 1956 czy w 1970 roku. Na krótko jednak. Powstawały wprawdzie tak zwane wentyle prasowe - tygodniki, m.in. "Literatura", "Kultura" czy "Polityka", ale "uśmiechy" komunistów pod adresem społeczeństwa były chwilowe i nieszczere. Media, a także powojenne dziennikarstwo, pełniły "ideologiczną służbę w walce o pokój" albo stały "na straży frontu ideologicznego". Słowem - dziennikarze byli na ogół dobrze opłacanymi, dyspozycyjnymi propagatorami reżimu.
Jednak sytuacja dziennikarstwa zaczęła zmieniać się z chwilą powstania prasy niezależnej. Od drugiej połowy lat siedemdziesiątych do sierpniowych strajków 1980 roku pojawiło się prawie dwieście bezdebitowych tytułów. W periodykach tych nie pracowali na ogół dziennikarze zawodowi, a studenci czy pracownicy naukowi. Amatorzy jednak szybko zaczęli stanowić dla oficjalnego dziennikarstwa poważną konkurencję.
Sierpniowa odwaga
Podczas strajku w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku na jej teren przedostało się kilkudziesięciu dziennikarzy. Jedni wysłani przez służby specjalne, inni przez swoich naczelnych redaktorów. Kilku reprezentowało tylko siebie. Wśród dwóch ostatnich grup było wcale niemało reporterów i publicystów, którzy postanowili zamanifestować swoje nieposłuszeństwo wobec reżimu i okazać solidarność ze strajkującymi. "Front" propagandowy, jedna z podstaw reżimu, zaczął się załamywać. Ówczesny redaktor naczelny "Polityki", Mieczysław Rakowski, na "niesubordynację" swoich dziennikarzy zareagował natychmiast: "Kiedy wróciliśmy ze strajku z tekstem porozumień, odbyło się kolegium, na którym Rakowski ogłosił, że za aktywność dostajemy nagrodę, ale za nielojalność wobec redaktora naczelnego z dniem dzisiejszym jesteśmy zwolnieni z pracy. Uznał, że jako członkowie partii zajęliśmy stanowisko nie do przyjęcia, stając bezmyślnie po stronie strajkujących. Dokładnie za to zostaliśmy wyrzuceni" (Wojciech Giełżyński).
Akty dziennikarskiej odwagi pojawiały się jednak coraz częściej. W trakcie tegoż strajku, 25 sierpnia 1980 roku, dziennikarze, którzy znaleźli się w stoczni, postanowili napisać oświadczenie skierowane do Wydziału Prasy KC PZPR, organu nadrzędnego wobec wszelkich mediów w Polsce, jak również do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w tamtym czasie też podporządkowanego KC. W odważnym naówczas tekście został wyrażony jednoznaczny sprzeciw wobec sposobu informowania o strajku: "My polscy dziennikarze obecni na Wybrzeżu Gdańskim w czasie strajku oświadczamy, że wiele informacji dotychczas publikowanych, a przede wszystkim sposób ich komentowania, nie odpowiadało istocie zachodzących tu wydarzeń. Taki stan rzeczy sprzyja dezinformacji. Istniejąca blokada telekomunikacyjna oraz brak możliwości publikowania materiałów przedstawiających prawdziwy obraz sytuacji dotyka nas boleśnie i uniemożliwia uczciwe wypełnianie obowiązków służbowych".
Wkrótce po zarejestrowaniu "Solidarności" dziennikarze rozpoczęli bardzo aktywną "odnowicielską" działalność również w swoim stowarzyszeniu. Zmieniono w 1980 roku władze SDP. Powstała Komisja Porozumiewawcza do rozmów z największym wówczas pracodawcą dziennikarzy, RSW Prasa - Książka - Ruch. Wymuszono na komunistach zaznaczanie w tekście ingerencji cenzury. Wielu dziennikarzy zawodowych wsparło powstającą regionalną prasę "Solidarności". Profesjonaliści też stanowili trzon "Tygodnika Solidarność".
Dyskusje, mniej lub bardziej merytoryczne, nad nową rolą mediów przerwał stan wojenny. Blisko 50 proc. dziennikarzy straciło pracę. Wkrótce rozłam w środowisku stał się jeszcze bardziej widoczny. Jedni wsparli proreżimowe Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, często czerpiąc z tego znaczne korzyści materialne, inni, wraz z rozwiązanym SDP, zeszli do podziemia.
Zawiedzione nadzieje?
Wątki historyczne, ale też i współczesne, przewijały się podczas wrześniowej dyskusji w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Warszawie. Pretekstem do dyskusji stało się wydanie książki "Kto tu wpuścił dziennikarzy, 25 lat później". Pomysłodawcą poszerzenia wydanej 25 lat temu książki o tym samym tytule jest Marek Miller. Strajkowym relacjom sprzed ćwierć wieku towarzyszą zaś refleksje nad dzisiejszą kondycją dziennikarstwa polskiego. Spośród wybitnych postaci zawodu w dyskusji uczestniczyli m.in.: Krystyna Jagiełło, Janina Jankowska, Szczęsna Milli, Krystyna Mokrosińska, także Wojciech Adamiecki i Wojciech Giełżyński, Michał Mońko, Leszek Stefanowicz, Wiktor Osiatyński. W bardzo niewielkim tylko stopniu reprezentowani byli natomiast dziennikarze średniego i młodego pokolenia. Choć właśnie pod ich adresem skierowana była większość niewesołych refleksji dziennikarskiej "starszyzny". W wielu wypowiedziach luminarzy zawodu przewijało się wręcz rozczarowanie młodym pokoleniem, które nie potrafi zagospodarować z takim trudem zdobytej wolności słowa. "Starzy" zarzucili więc młodym bezideowość i konformizm, pisanie "pod środowisko" bądź polityków, tworzenie skansenu "poprawności politycznej" bez dbałości o prawdę. Przede wszystkim jednak dyskutanci oskarżyli młode i średnie pokolenie o przyporządkowanie zawodu w głównej mierze mamonie. Wiktor Osiatyński podkreślał, że w dzisiejszym dziennikarstwie, tak na dobrą sprawę nie ma standardów etycznych. - Dziennikarz dał się podporządkować reklamie i działowi marketingu w gazecie. Dziś wprawdzie nie ma urzędowej cenzury, lecz nadal funkcjonuje ona w redakcjach. Bo najważniejszy stał się dział reklamy i marketingu. A dziennikarz ma niewiele do powiedzenia - surowo oceniał Wiktor Osiatyński.
Natomiast Zygmunt Gutowski, m.in. współtwórca i organizator Festiwalu Filmów Katolickich, podkreślił, że dzisiejsze dziennikarstwo pokazuje zazwyczaj tylko jedną ze stron konfliktu, co w sposób zasadniczy ubliża prawdzie i rzetelnemu przekazywaniu informacji. Zwrócił też uwagę na to, że dziennikarze, szczególnie radiowi i telewizyjni, interpretują fakty. Choć przede wszystkim powinni informować opinię publiczną, a nie ją pouczać, jak to było niegdyś, w poprzednim ustroju.
Dla Krystyny Jagiełły z kolei najbardziej niepokojący jest brak ciekawości świata wśród polskich dziennikarzy, choć jej zdaniem jest to najważniejsza cecha tego zawodu.
Maciej Iłowiecki natomiast stanowczo stwierdził, że dziś panuje gorsze zakłamanie wśród dziennikarzy niż kiedyś. - Bowiem o tamtym zakłamaniu każdy w środowisku wiedział. Dziś się je ukrywa - dodał.
Obecna dyskusja o stanie polskiego dziennikarstwa, według Marka Millera, szefa Pracowni Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim, a zarazem autora pomysłu książki, tak naprawdę swój początek wzięła właśnie w 1980 roku. I trwa do dziś. Zapewnił też, że innego dziennikarstwa uczy się na uniwersytetach. Wyraził nadzieję, iż taki właśnie czas - czas "etycznego" uprawiania zawodu już nadchodzi.