Zbrodnia w więzieniu, która miała miejsce rankiem 27 stycznia, a o której świat dowiedział się po tygodniu, jest tylko krwawym akcentem w długim paśmie ludobójstwa, trapiącym ten region od bez mała 30 lat. Zginęło w nim już sześć milionów osób, a drugie tyle, wygnane z ojczystych wiosek, tuła się po uchodźczych obozach. Jednak świat o kongijskiej tragedii woli nie pamiętać.
Same niewiadome, pewna tylko zbrodnia
O masakrze więźniarek poinformowała media Vivian van de Perre, zastępczyni szefa miejscowych sił pokojowych ONZ. Nieznane pozostają ani bliższe okoliczności zbrodni, ani też jej sprawcy. Miejskie więzienie Munzenze, w którym w momencie walk przebywało ponad 3 tys. mężczyzn oraz kilkaset kobiet, zostało ostrzelane, część budynków zniszczona – i prawdopodobnie wtedy więźniowie, korzystając z bitewnego chaosu, zaczęli wydostawać się na zewnątrz. Z dostępnych nagrań filmowych wiemy, że początkowo odbywało się to w sposób bezkrwawy, zaskoczeni mężczyźni spokojnie wychodzili z cel. Dopiero później, gdy zapłonął już blok kobiecy, a zza jego ścian dochodziły rozpaczliwe krzyki nieszczęsnych ofiar, ostatni uwolnieni więźniowie wybiegli w panice za druty. Pani van de Perre twierdzi, że wszystkie kobiety, przed podpaleniem, zostały zgwałcone.
Czy zbrodni dokonali sami więźniowie, jak sugerują niektóre agencje? Jest to prawdopodobne, jednak fakt, że zwycięska formacja M23 aż do tej pory blokuje dziennikarzom dostęp do zgliszcz więzienia, kieruje podejrzenia w jej kierunku. We wschodnim Kongo zbiorowe gwałty są zwyczajową formą represji wobec podbitej ludności, głównie ze strony rozlicznych ugrupowań rebelianckich, ale też walczącej z nimi armii rządowej.
Kalejdoskop gwałtu
Wschodnia część drugiego pod względem wielkości kraju Afryki – kongijskie prowincje Północne i Południowe Kiwu, graniczące z Rwandą i Burundi – jest chyba najbardziej trapionym nieszczęściami miejscem na świecie. A jednocześnie jednym z najpiękniejszych. Tektoniczny rów, na dnie którego leży jezioro Kiwu, trzydziestokrotnie większe od Śniardw, okalają czynne wulkany, gdzie na stokach pleni się soczysta zieleń. Te żyzne okolice są gęsto zaludnione, ale od stołecznej Kinszasy dzieli je 1,5 tys. kilometrów dystansu w linii prostej. Drogą przez dżunglę, trudno przejezdną, będzie to jeszcze więcej. Za to miasto Goma (milion mieszkańców, drugie tyle stanowią uchodźcy) przylega bezpośrednio do granicy z Rwandą. I to jest jego kłopotem.
Rebelianci z M23 należą do narodowości Tutsi, która w 1994 r. padła w Rwandzie ofiarą ludobójstwa ze strony większości Hutu. Mimo biologicznych strat rwandyjskim Tutsi udało się przejąć władzę, która trwa do tej pory. Oczywiście w cyklicznym korowodzie wzajemnych rzezi, choć nie tak przerażających jak tamta z 1994 r.
Zarówno Tutsi, jak i Hutu mieszkają licznie także w kongijskich prowincjach Kiwu; szczególnie dużo napłynęło ich tam, jako uchodźcy, w ostatnim trzydziestoleciu. Banyamulenge (taką wspólną nazwę nadają im rodowite ludy dwóch prowincji) są lepiej zorganizowani i lepiej uzbrojeni od miejscowych, dlatego też, w walce z armią, opanowali znaczną część kraju. Rząd z odległej Kinszasy nie jest w stanie nad tym zapanować. Ale gdyby to jeszcze tylko na tym polegał konflikt… Kongijscy Tutsi i Hutu przenieśli zza rwandyjskiej granicy wzajemne waśnie i biją się także między sobą. Tak zwane Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy, czyli hutyjscy partyzanci, opanowali większą część nizinnego i leśnego zaplecza Północnego i Południowego Kiwu. Walczącą z jednymi i drugimi (choć Hutu niedawno weszli w sojusz z regularnym wojskiem) armię Konga wspierają lokalne milicje wazalendo („patrioci” w językach suahili), wsławione okrucieństwami i gwałtami. Są jeszcze partyzanci plemienni, niepodlegający nikomu z zewnątrz, a także ugrupowania zbrojne zwykłych bandytów. Specjaliści naliczyli w Kiwu aż 120 rozmaitych grup militarnych.
Tu leży koltan pogrzebany
Koltan to ruda metalu, z której wydobywa się tantal, bardzo ważny w elektronice – to dzięki niemu utrzymuje się energia w naszych smartfonach. Trzy czwarte światowych złóż koltanu leży w Kongo, konkretnie w obu prowincjach Kiwu. Wydobywa się go dosłownie z ziemi, czarni robotnicy kopią w niej głębokie doły zwykłymi łopatami. Na dalszych odcinkach tunele są tak wąskie, że przecisnąć się nimi mogą tylko dzieci. Nie wszystkie wracają na powierzchnię z cennym surowcem, gdyż ziemia często się zapada.
Prawie wszystkie wyżej opisane kopalnie leżą na terenach opanowanych przez rebeliantów i bandytów. Kongijski koltan dociera jednak do czołowych zakładów produkcji elektroniki, także w USA i Niemczech. Jakim cudem? Nic w tym trudnego, wystarczy, że tragarz przeniesie worek z rudą na przykład za, również bliską, granicę Ugandy – i już można na towarze przystawić pieczątkę, świadczącą, że nie pochodzi on bynajmniej z nielegalnych odkrywek. Tym sposobem wszyscy, także w Polsce, korzystamy z produktów powstałych z potu i krwi wykorzystywanych bezwzględnie Kongijczyków.
Wiedząc to wszystko, trudno się dziwić, że o realną kontrolę nad prowincjami Kiwu biją się nie tylko Kongo z Rwandą (która popiera M23), ale też szereg sąsiednich krajów Afryki, a także czołowe mocarstwa świata, z Chinami na czele. Te płacą „właścicielom” kopalni tym, co „schodzi” w terenie najchętniej – bronią. I tak wygląda trzydziestoletni model kongijskiego kryzysu.
Powrót bez radości
W środę 5 lutego mieszkańcy Gomy, pochowani dotąd po domach, wyszli na ulice, by pogrzebać zabitych. Trupów leżących na ulicach doliczono się dwa tysiące, kolejne 900 leży w miejskiej kostnicy.
Milionowa rzesza uchodźców, skupiona w mieście, rozchodzi się po okolicy. Największy obóz Kanyaruchinya, liczący dotąd 100 tys. mieszkańców, kompletnie opustoszał. Czy to dobra wiadomość? Niezupełnie, ludzie wracają, gdyż nie mają wyboru. Jak powiedziała jedna z matek: „Głód zabija nas, gdziekolwiek jesteśmy, ale lepiej już cierpieć we własnym domu”.
Partyzanci Tutsi, licząc od 1996 r., zdobyli Gomę po raz czwarty. Teraz dalej wypierają armię rządową, posuwając się wzdłuż jeziora ku miastu Bukawu, stolicy Kiwu Południowego.