Aby kogoś słuchać, trzeba mu najpierw zaufać. Trzeba zaufać, że skutkiem jego słów nie będzie nasza krzywda, że nie wyprowadzi nas na manowce i nie porzuci na pastwę niebezpieczeństw, że on sam życzy nam jak najlepiej. Tak dzieci słuchają rodziców, zanim – co naturalne – zaczną kwestionować ich opinie. Tak słuchają się wzajemnie przyjaciele, najbliżsi, ukochani. Tak uczniowie słuchają swoich mistrzów. Słuchanie nie jest czynnością automatyczną. Jest decyzją, u podstaw której leży zaufanie.
Aby zaufać, trzeba poznać. Ufanie komuś w ciemno jest naiwnością i prostą drogą do krzywdy. Ufamy tym, przy których czujemy się bezpieczni i kochani, którzy z troski o nas chcą dzielić się swoją mądrością i doświadczeniem. Wiemy o nich, że nie wykorzystają nas, że możemy przy nich być sobą. Zaufać możemy tym, o których wiemy, że dla naszego dobra są w stanie poświęcić wiele – nawet swoje życie. Nieroztropnym jest zaufać nowo poznanej osobie. Zaufanie wymaga czasu, cierpliwości, dawania szansy drugiemu. Zaufanie rodzi się między ludźmi, którzy wzajemnie pragną dla siebie dobra.
Zaufaniem obdarzamy tych, którzy są odpowiedzialni i autentyczni. Nie zaufamy przecież komuś, o kim wiemy, że może roztrwonić naszą ufność i ją zawieść. Nie zaufamy komuś, kto odgrywa przed nami jakieś role. Komuś, kto udaje pasterza, a w istocie jest niebezpiecznym wilkiem.
Więź między pasterzem i owcami rodzi się więc z zaufania i ze słuchania. Tak tworzy się relacja między Chrystusem a Jego uczniami. Między Nim a każdym człowiekiem, który podejmuje decyzję: pójdę za Jego głosem, zaufam Jego miłości. Stawka jest ogromna. Pan mówi: „Ja daję im życie wieczne”. Słuchamy Boga i ufamy Mu, bo On jest Dawcą życia. O życie tu chodzi, o życie pełnią miłości, na wieki.
Ta więź potrzebuje jednak czasu na dojrzewanie i właściwie z naszej strony nigdy nie jest w pełni ukształtowana – w oczach Bożych zawsze jesteśmy dziećmi. W tym czasie dojrzewania jest miejsce na pytania, na wątpliwości, nawet na odejścia, bunt i lęk. Jak w życiu każdego dorastającego dziecka. Jezus jednak obiecuje: „Nie zginą na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki”. To nie jest więź niewolnicza, ale więź miłości. Wiemy przecież – z kart Ewangelii, z historii Kościoła, z własnych doświadczeń – że tam, gdzie jest miejsce na samodzielną wędrówkę owcy, na jej zagubienie – jest też miejsce na Jego opiekę i troskę. Jezus strzeże swoich owiec, szuka ich, gdy zaginą, przemierza nieznane, najeżone niebezpieczeństwami drogi, by odnaleźć tę jedną zaginioną. Nikt i nic nie wyrwie nas z Jego czułych ramion. Bóg jest większy niż wszystkie nasze cierpienia, wątpliwości, pokusy, większy niż bożki tego świata, które nie dają miłości, ale zniewolenie. Możemy być pewni, że On nigdy z nas nie zrezygnuje. Jeśli nawet wyrwiemy się z Jego ramion jak ciekawskie wszystkiego owce, On wyruszy w ślad za nami, by chronić nasze życie.
W Kościele wszyscy jesteśmy spleceni ramionami, w których wzajemnie się trzymamy. Ktoś jest w naszych rękach, jesteśmy odpowiedzialni za czyjąś wiarę i miłość. Ale my sami również spoczywamy w kochających ramionach innych osób, zadań, odpowiedzialności w Kościele, w codziennym życiu. Nawet pustelnik trzyma w ramionach ludzi, za których się modli. I sam spoczywa w splecionych rękach tych, którzy modlą się za niego.
W tej sieci powiązań znajdują się niestety czasem zdradzieckie sidła wilków udających pasterzy. Co nas może uchronić przed wpadnięciem w zasadzkę? Tylko świadomość, że Pasterz, który daje życie wieczne, jest jeden. Ten, kto się pod Niego podszywa, kto próbuje nam wmówić, że sam jest źródłem naszego szczęścia i miłości, jest podstępnym wilkiem. Tylko ten jest godny słuchania i zaufania, kto w swoich ramionach zaniesie nas do Ojca.