O kazało się, że bohater książki, nad którą teraz pracuję, miał dwie teczki, o których nie wiedział. Do teczek dotarłam z pomocą IPN-u. Trudno się dziwić, że mu je założono: w czasach PRL-u cenny był każdy, kto miał kontakty za granicą i podejrzany był każdy, kto tam wyjeżdżał. Więc mojemu bohaterowi założono teczkę na kandydata na tajnego współpracownika i teczkę figuranta podejrzanego o kontakty z obcym wywiadem. A ja, dzięki ustawie, mogę do nich zajrzeć. Na początku bardzo mnie to ucieszyło. Piszę przecież biografie i każde wiadomości o człowieku są dla mnie cenne. Ucieszyłam się, gdy okazało się, że takie teczki w ogóle istnieją i że mają spore objętości, czyli dużo czytania i dużo informacji. I czytam je kolejny dzień, i czuję się coraz paskudniej.
Z jednej strony przecież uwielbiam oglądać filmy i seriale o pracy agentów i wiem mniej więcej, na czym ich praca polega. W skrócie chodzi o to, żeby szpiega obcego wywiadu wyśledzić, zbierając o nim informacje ze wszystkich możliwych źródeł, a więc podsłuchać, śledzić i wszelkimi sposobami, a przede wszystkim kłamstwem, doprowadzić do schwytania i dekonspiracji. W tym celu przeszukuje się mieszkania i zawartość walizek, organizuje się kontrole na lotniskach oraz podsuwa wtyczki, które pod przykrywką udawanej przyjaźni wyciągać mogą przydatne informacje. Metody SB stosowane wobec mojego bohatera na pierwszy rzut oka właściwie nie różniły się od tych CIA z seriali sensacyjnych. A jednak odczuwam do nich obrzydzenie. Umówmy się: CIA to dla mnie rozrywka, a SB – realne życie, które na dodatek dane jest mi podpatrywać. Czuję się więc fatalnie. Chociaż gdy zaczęłam lekturę, wydawało mi się to wszystko nawet komiczne, to nadawanie pseudonimów, kryptonimów, te wszystkie szyfrogramy wymieniane między wydziałami, ten żargon (styk – styczność, kk – kraje kapitalistyczne, tw – tajny współpracownik, ko – kontakt operacyjny, pp – podsłuch pokojowy, praca „W” – kontrola przesyłek pocztowych, ms – miejsce spotkań, ks – kontakt służbowy), wszystko to kojarzyło mi się z zabawami chłopców na obozie harcerskim. To było tylko chwilowe wrażenie. Szybko lektura stała się odrażająca i smutna.
Czytam o ludzkich sekretach opisanych w notatkach służbowych z podsłuchów telefonicznych. Czytam o konkretnych ludziach wymienianych z imienia i nazwiska. I czytam donosy tajnych współpracowników znanych mi tylko z pseudonimów. Z najbliższego otoczenia tego człowieka. Okazują się ludźmi, których dobrze znał, przyjmował w swoim domu, gościł. Donoszą, o czym z nim rozmawiali, co mówił i co będzie robił. Na szczęście nic ważnego nie padło, nic, co mogłoby zmarnować mu życie, ale za te spotkania z SB tw. pobierają opłatę. Wychodzą z nich same niskie pobudki, prawią złośliwości, są zawistni, umniejszają. Mogłabym pewnie nawet poznać ich tożsamość, ale czy chcę?