Równo 150 lat temu, wiosną 1874, jak co roku o tej porze, kilkanaście kanoe wyruszyło w górę Czarnej Rzeki. Wiosłowali mężczyźni w kapeluszach o opadających rondach. Ich kanciaste twarze pociemniały od wiatru. Pośrodku łodzi siedziały kobiety, niektóre z widocznymi oznakami zaawansowanej ciąży. Małe główki kilkuletnich dzieci były prawie niewidoczne we mgle poranka.
W pierwszym kanoe, pomiędzy wioślarzami, widniała sylwetka tęgiego mężczyzny w czarnej sukni. Który to już raz ksiądz Labelle prowadzi podobną wyprawę w górę dopływów Rzeki Świętego Wawrzyńca? Czwarty, może piąty – sam już nie pamięta. Nie myśli o tym, co było. Przed nim kolejne wyzwanie – lasy północnej Kanady. I ziemia, kamienista i mało żyzna, ale przynajmniej hojnie szafująca własnym ogromem. Starczy dla każdego. A już najbardziej dla tych biedaków, którzy płyną pod jego przewodem.
Kanadę, dawniej zwaną Nową Francją, założyli królewscy poddani. Najpierw pionierzy: odkrywcy, misjonarze i handlarze futrami, po nich przypłynęli urzędnicy i chłopi. Jeśli chodzi o tych ostatnich, gdy w położonych bardziej na południu Trzynastu Koloniach (późniejsze Stany Zjednoczone) nie wysychał strumień osadników z Anglii i reszty Europy, tutaj właściwie skończyło się na pierwszym rzucie. Francuskiej koronie nie zależało na kolonizowaniu olbrzymich obszarów puszczy, trudno dostępnej i prawie bezludnej. Ci, co przyjechali, trzymali się jednak tej nowej ziemi i żenili między sobą. Fakt, że owa społeczność się nie zdegenerowała, można chyba tylko przypisać jej niebywałej rozrodczości. W typowej chłopskiej rodzinie Quebecu (tak od nazwy stołecznego miasta zaczęto nazywać całą krainę położoną wzdłuż Rzeki Świętego Wawrzyńca) było siedmioro, ośmioro, a nawet więcej dzieci; parę z mniejszą liczbą potomstwa uważano w sąsiedztwie za niechlubny wyjątek.
Byli twardzi i uparci. Kiedy w 1763 r. francuską kolonię przywłaszczyła sobie Wielka Brytania, wyjechali stamtąd do Francji urzędnicy. Zostali chłopi, wrośnięci w tę ziemię jak kanadyjska sosna: płytko, lecz mocno. Nie dało się ich przerobić na Anglików, więc Londyn machnął na nich ręką. Niech sobie żyją w tej głuszy, byle nie robili nam awantur.
Ksiądz Franciszek-Ksawery Antoni Labelle był jednym z nich. Urodzony w wiosce niedaleko Montrealu, wkładając sutannę, wybrał jedyną dostępną jego środowisku drogę edukacji i kariery. W 1868 r. został proboszczem Saint Jerome, parafii położonej na skraju lasu. W owym czasie całe osadnictwo koncentrowało się w wąskim pasie 10–20 kilometrów od brzegów Rzeki Świętego Wawrzyńca. Dalej była dziewicza puszcza, z rzadka zasiedlona przez Indian, do której zapuszczali się tylko łowcy bobrowych lub wiewiórczych skórek. Chłopi trzymali się swoich zagonów.
Ale tam dla szybko rosnącej populacji zaczynało już brakować miejsca. W wielodzietnych rodzinach pozbawieni gruntu młodsi synowie popadali w biedę. Tymczasem za opłotkami drzemała kraina nieskończonych możliwości. Pierwszy dostrzegł to ksiądz Labelle. Zachęcił ludzi z własnej parafii, a także z okolicznych, do jej kolonizowania. W owym czasie w Quebecu nie zbudowano jeszcze dróg, a jedynymi szlakami komunikacji były rzeki. Dlatego pionierzy wyruszali w górę rzek na indiańskich kanoe. Kolejne wyprawy prowadził osobiście ksiądz Labelle.
Łodzie cumowały kolejno, każda rodzina kilkaset metrów za poprzednią. Lato w północnej krainie jest krótkie, dlatego należało się spieszyć. W ruch poszły piły i siekiery. Każdy gospodarz wyrąbał i wykarczował tyle lasu, ile miejsca potrzeba było na zbudowanie domu i zagrody. Tam jego rodzina przetrwała pierwszą zimę.
Następnym latem karczowano dalej, by założyć sad. W kolejnych latach chłopska siekiera wrąbywała się coraz to dalej w puszczę, a na miejscu karczowisk powstawały pola i łąki. Wąskie pasy gruntu, sąsiad przy sąsiedzie, idące w głąb od strony rzeki, wydłużały się w ten sposób niezmiernie. Razem z niewyrąbanymi odcinkami chłopskiego lasu nierzadko dochodziły do kilku kilometrów.
Wioskę, tutejszym zwyczajem, nazwano imieniem jednego z francuskich świętych. Imię wybrał oczywiście ksiądz.
Ksiądz Labelle zapoczątkował w ten sposób nową erę osadnictwa. Odtąd Quebec – pięciokrotnie większa od Polski kanadyjska prowincja, zasiedlona jedynie na obrzeżach – zaczął być cywilizowany stopniowo, lecz równomiernie. Budowano osady, drogi i koleje, a liczne rzeki tej krainy z czasem spiętrzono w sztuczne jeziora za pomocą zapór, dostarczając elektryczność w najdalsze zakątki leśnej głuszy.
Francuskim chłopom nie przeszkadzało oddalenie od miasta: im dalej od oczu angielskiego poborcy, tym lepiej. Jednak w mieście Quebec, w Trois-Rivieres i Montrealu ludziom nie podobało się, że mogą mówić po francusku jedynie w świątyni i przykościelnych szkółkach, zaś w liceach, wojsku i urzędzie niepodzielnie panuje angielszczyzna. W ogóle wydawało im się rzeczą dziwaczną, że ich władcą jest król z zamorskiego Londynu. Za przykładem sąsiadów z południa zapragnęli niepodległości. W 1837 r. Francuzi z Quebecu, ramię w ramię z Anglikami z Ontario (wtedy, odpowiednio, Dolna i Górna Kanada), rzucili wyzwanie brytyjskiej koronie.
Powstanie stłumiono w następnym roku, jednak w ciągu kilku lat kolejnych rząd wyciągnął wnioski z buntu własnych obywateli. Język francuski dopuszczono na salę obrad kanadyjskiego parlamentu, pozwolono wydawać francuskojęzyczne książki i gazety. Francuski trafił także do szkół wyższych, z tym że tamtejszą oświatę, z braku świeckiej inteligencji, wzięli w swoje ręce katoliccy duchowni.
W tych warunkach ksiądz Labelle mógł swobodnie kontynuować swoje dzieło. Został podkomisarzem w „ministerstwie rolnictwa i osadnictwa” (mieszkańcy Quebecu hojnie szafowali imionami, lecz w odróżnieniu od współczesnych nam Polaków nie mnożyli bez potrzeby stanowisk ministerialnych). W tym charakterze pozwolono mu nawet na dwukrotny wyjazd za ocean, do Francji, gdzie werbował chętnych do osiedlenia się we francuskojęzycznej części Kanady. Zanim umarł w 1891 r., wdzięczni rodacy nadali mu, w pełni zasłużony, tytuł „króla Północy”.
Tymczasem wioska nad Czarną Rzeką powoli pustoszała. Żałobny dzwon kościółka rok po roku żegnał pionierów, którzy żylastymi rękami wydzierali puszczy skrawki gruntu. Nowe pokolenie niekoniecznie chciało zostawać na ziemi ojców, gdzie życie toczyło się surowe, a zimy wymagały hartu ciała i ducha. Wielu wybierało łatwiejsze życie w tartakach i fabryczkach położonych przy ujściu rzeki. Tutaj nawet ksiądz, następca Labelle’a, dojeżdżał nieregularnie z leżącej w dole parafii. W wiosce nie było też nauczyciela – nikt nie kwapił się do objęcia placówki tak odległej od rozrywek miasta.
Dlatego prawie wszyscy gospodarze byli analfabetami. Czytanie i pisanie po angielsku nie było im potrzebne, gdyż język ten, owszem, przydawał się na dole, przy głównej drodze czy przy kolei, ale tutaj, w oborze albo na polu, nikomu nie był potrzebny. Po francusku nie czytano zaś dlatego, że nikt nie dał tutejszym ludziom takiej możliwości. Paradoksalnie pokolenie poprzedników, którzy osadę zakładali, było lepiej od nich wykształcone, gdyż tamci przynajmniej ukończyli czteroklasową szkółkę parafialną w Saint Jerome.
Gdy w 1943 r. rząd Quebecu rozciągnął obowiązek nauki na wszystkie dzieci w wieku od 6 do 14 lat, prawo to zadziałało jedynie w teorii. Nadal spora część quebekańskiej młodzieży mieszka w wioskach podobnych do tej, którą wyżej opisano. Nadal dojazd tam pozostaje niełatwy, mimo sieci dróg, które w międzyczasie zbudowano: zimą trudno się przebić przez kopne śniegi. Zabawić się tu nie ma gdzie, a do miasta daleko. Na miejscu jest szkoła podstawowa, jednak do ostatniej, szóstej klasy dociąga tu zaledwie co drugi uczeń lub uczennica. Połowa wraca do prac polowych już po skończeniu dwóch, trzech lat nauki. Przy rzadkim zaludnieniu i rozproszeniu osadnictwa rząd nie jest w stanie przyciągnąć ich z powrotem do szkolnej ławki.
Dotyczy to środowisk francuskojęzycznych i kulturowo katolickich. Anglojęzyczni protestanci z reguły przechodzą pomyślnie cały kurs szkoły podstawowej. U nich zresztą trwa on osiem lat, o dwa lata dłużej niż w sektorze francuskojęzycznym.
Jednak w Quebecu anglojęzyczni protestanci stanowią mniejszość, która nie wpływa na ogólne statystyki. Według danych z lat 2021–22 analfabetami pozostaje 19 proc. mieszkańców tej francuskojęzycznej prowincji, a kolejne 34 proc. ma duże trudności z czytaniem, nie mówiąc już o pisaniu. Te 34 proc. to właśnie ci, którzy porzucili szkołę po najwyżej dwóch latach nauki.
Tym sposobem w zamożnym, cywilizowanym kraju Północnej Ameryki ponad połowa dorosłej populacji jest analfabetami, lub też balansuje na skraju analfabetyzmu. To wstydliwie ukrywana rzeczywistość Quebecu i całej Kanady.