Najpierw o Ottawie. Miasto zostało wybrane na stolicę Kanady, chociaż niczym się nie wyróżniało. Ale na dobrą sprawę właśnie dlatego je wybrano. W ostatni dzień 1857 roku królowa Wiktoria – Kanada, choć niepodległa, nadal należy do Wspólnoty Brytyjskiej – wskazała na niewielkie miasteczko nad rzeką o tej samej nazwie, ukryte w głębi niezmierzonej dotąd puszczy. W Kanadzie było wiele miast ludniejszych i ważniejszych, a wybór któregokolwiek z nich spowodowałby zazdrość pozostałych. Mała Ottawa, w charakterze języczka u wagi, tych emocji nie budziła. Starsi bracia kanadyjskiego Kopciuszka byli nadto (i nadal są) mocno sprofilowani pod względem językowym: mieszkańcy Quebecu i Montrealu mówią po francusku, ulice Toronto używają angielskiego. Podniesienie do stołecznej rangi któregokolwiek z tych ośrodków zakłóciłoby językową równowagę państwa. Tymczasem Ottawa, leżąca na granicy dwóch prowincji: angielskojęzycznego Ontario i francuskojęzycznego Quebecu, z podzieloną językowo populacją, świetnie nadawała się na reprezentację całości. Wreszcie trzeci decydujący argument: Ottawa położona była centralnie względem zasiedlonej już części Kanady.
Miasto wyrosłe wokół tartaków
Dwa lata przed wyborem na stolicę miasteczko zmieniło nazwę – bo dotąd nazywało się Bytown. Nazwa dość przyziemna, pochodziła od nazwiska miejscowego przedsiębiorcy handlującego drewnem. Bo Ottawa, przepraszam: Bytown, powstała jako ośrodek transportu i obróbki drewna. Co więcej, była to jedyna racja założenia i rozwoju miasteczka.
Do lat 20. XIX w. Kanada zasiedlona była jedynie w swojej wschodniej połaci: na wybrzeżach Atlantyku i wzdłuż rzeki Świętego Wawrzyńca, płynącej od strony dwóch spośród Wielkich Jezior Północnej Ameryki – Ontario i Erie. Dalej w głąb lądu nie było już osad, rosła tam nieprzebyta puszcza, bór wysokopiennych sosen, ciągnący się aż ku strefom subpolarnym. Dotąd, poza myśliwymi, nikogo nie interesowały te dzikie bezmiary. Jednak świat wkraczał właśnie w epokę rozwoju przemysłu, a drewno zaczęło być używane w masowej skali jako budulec i opał. Zaniedbana kolonia Londynu stała się nagle wielkim rynkiem zbytu.
W 1826 r. nad rzekę Ottawę przybył emerytowany pułkownik By. Ogarnął wzrokiem ciemną linię lasów i pomyślał: takie bogactwo… cała puszcza do sprzedania! Wziął się do dzieła, a po nim kolejni ludzie interesu. Las rozbrzmiewać zaczął stukotem siekier i brzękiem pił, do miejscowych tartaków, które mnożyły się jak grzyby po deszczu, przypływały rzeką tysiące tratw, zbitych ze ściętych pni. Wokół tartaków wyrosło miasteczko, którego dalszą historię już znamy.
Mają swoją legendę złote miasteczka Kalifornii, także Bytown-Ottawa kipiała bujnym życiem. Drwale, twardzi, żądni przygód mężczyźni, przepijali tu fortuny. Do dziś krążą legendy o siłaczu, który pokonywał na pięści rywali znad bufetu. Leżącym, dla udokumentowania triumfu, zwykł był chodzić po twarzy butami. Trzeba tu dodać, że buty drwali wybijane były od spodu gwoździami – by można było w nich szybko chodzić po stosach ściętych pni.
To eldorado trwało jednak tylko do końca XIX stulecia. Dalej nie było już po prostu czego wycinać – zostały same drzewa karłowate, nienadające się do obróbki i eksportu. Dzisiejsze lasy „pachnącej żywicą” Kanady to w dużej części efekt ponownego zalesiania.
Zaraza przyszła z Niemiec
Pora przejść na polski grunt. Międzychód – dodajmy na wstępie – stolicą Polski nigdy dotąd nie został. Traktat wersalski z 1919 r. wyznaczył mu rolę miasteczka peryferyjnego, stolicy powiatu graniczącego z Niemcami. Puszcza Notecka, która rozciąga się północ od miasta, za Wartą, przedzielona była wówczas na pół polsko-niemiecką granicą. To jeden z największych w Polsce lasów i największy zwarty bór sosnowy.
Z początkiem wiosny 1922 r. dochodzić zaczęły stamtąd przerażające wieści: motyl, zwany wtedy sówką chojnówką, dzisiaj zaś strzygonią chojnówką, wyżerał z sosen wszystko co zielone. „Zaraza przyszła z Niemiec” – mówiono w okolicy i rzeczywiście owady pojawiły się najpierw po niemieckiej stronie puszczy. Mnożąc się tam w tempie geometrycznym, szybko przekroczyły polską granicę. Warunki do rozwoju miały idealne: 1,3 tys. kilometrów kwadratowych ucztowania. Tylko się mnożyć i dalej pożerać!
Zielony bór zaczął znikać w błyskawicznym tempie. Zostawały z niego nagie kikuty sosen, z których ściekało motyle łajno. Zatruty nim grunt nie mógł już sam odrodzić nowych zielonych drzew. Czegóż nie robiono, by inwazję powstrzymać! Sprowadzono nawet z Polesia specjalną odmianę świń, które w motylach zasmakowały. Nic to nie dało. Przez dwa sezony, do wiosny 1924 r., sówka chojnówka pożarła praktycznie całą Puszczę Notecką. Nietknięte zostały jedynie obszary wilgotne, położone nad bagnistymi jeziorkami, a także partie drzew wokół mrowisk i ptasich gniazd. Te owady z jakiegoś powodu omijały.
Chojnówki nie znają zasady zrównoważonego rozwoju i gdy puszczy im zabrakło, po prostu wyzdychały z braku pożywienia. Miliardy martwych zewłoków grabiono na kopce, które stały rzędami pod uschniętymi pniami. Same pnie zachowały się nienaruszone, co więcej, należało je czym prędzej ściąć, aby posadzić nowe drzewa.
Tak właśnie zaczęła się kariera Międzychodu – jako polskiej Ottawy. W ciągu pięciu lat wycięto całą Puszczę Notecką, a raczej to, co z niej pozostało. Pojawiała się okazja rynku zbytu drewna na kanadyjską miarę. Zjechało tu z całej Polski 10 tysięcy drwali. W miasteczku i okolicy pobudowano kilkanaście tartaków, w których całą parą szła obróbka nadsyłanego z głębi lasu towaru. Obrobione drewno spławiano Wartą do Niemiec i dalej, do Holandii i Wielkiej Brytanii.
Ten czas prosperity skończył się jednak na początku lat 30. kiedy to wycięto już w puszczy wszystkie umarłe drzewa. Teraz przyszedł czas sadzenia nowych. Większość tartaków Międzychodu pozamykano, wyniosła się też stamtąd większość robotników leśnych, którzy przez kilka lat nadawali ton życiu miasteczka.
Wrześniowy epilog
Jednak nie wszyscy wyjechali. Można nawet powiedzieć, że zostało ich trochę zbyt dużo. Kiedy w sierpniu 1939 r. przygraniczne rejony Wielkopolski z napięciem oczekiwały wybuchu wojny, w położonej w samym środku puszczy osadzie Rzecin do sklepiku Fellbergów, miejscowych Niemców, wtargnęło kilku podchmielonych robotników z pobliskiego leśnego rewiru. Zwykła karczemna awantura przerodziła się w starcie międzyetniczne, gdy uzbrojeni w sztachety drwale pobili się z gospodarzami pobliskich chałup. Drwale byli Polakami, gospodarze należeli do mniejszości niemieckiej.
Choć skończyło się na kilku siniakach i wybitych szybach, hitlerowska propaganda wykorzystała ten incydent jako przykład brutalnych prześladowań, jakim podobno poddani są Niemcy w Polsce. Gdy Hitler podbił nasz kraj, przyszedł czas na zemstę. 15 polskich mieszkańców Rzecina posłano do obozów koncentracyjnych, mimo protestów ze strony ich niemieckich sąsiadów, którzy uznali że jest to kara zbyt surowa, a w ogóle sprawy nie warto wywlekać. Sześciu z nich nie przeżyło wojny, zostali rozstrzelani lub zamęczeni w inny sposób.
Dziś w Rzecinie przypomina o tej tragedii pamiątkowa tablica. Wokół zaś rośnie sosnowy las, który ma nie więcej niż 90 lat.