Było tego trochę. Maria z Nazaretu (reż. Jean Delannoy) z 1995 r., Maria, matka Jezusa (reż. Kevin Connor) z 1999 r., Maryja, córka swego Syna (reż. Fabrizio Costa) z 2000 r., Narodzenie (reż. Catherine Hardwicke) z 2006 r., Maryja, matka Jezusa (reż. Guido Chiesa) z 2010 r., Maryja z Nazaretu (reż. Giacomo Campiotti) z 2012 r. Dodajmy to tego bożonarodzeniowy odcinek specjalny serialu The Chosen z zeszłego roku i Drogę do Betlejem – musical w komediowym i bardzo landrynkowym stylu z Antonio Banderasem w roli Heroda, także z 2023 r. Cała plejada aktorek wcielała się rolę Maryi, a scenariusze skupiały się w większości na narodzinach Jezusa poprzedzonych sceną zwiastowania. Filmy były lepsze lub gorsze, zdarzały się nawet bardzo złe, a na dodatek temat wydaje się ograny. Czy więc była potrzeba stworzenia kolejnej wizji, nowego portretu, innej relacji z wydarzeń? W tej historii nie da się przecież niczego zmienić. Jedyne dane, jakie mamy, pochodzą z trzech źródeł: z Ewangelii, apokryfów i Józefa Flawiusza.
Nastolatka z Nazaretu
Myślę sobie, że w dobie ogromnej popularności produkcji w rodzaju Gry o tron czy kolejnych wcieleń bohaterów Marvela, dla widzów przyzwyczajonych właśnie do takiej estetyki – co więcej, wychowanych na niej – potrzebna była nowa opowieść biblijna. A więc czyżby to była Maryja dla nowego pokolenia? Kiedy w pierwszej scenie widzimy Maryję trzymającą dziecko na rękach i mówiącą: „Myślicie, że znacie moją historię. Wierzcie mi. Nie znacie”, wydaje nam się, że ruszymy zaraz w pełną niebezpieczeństw podróż z bohaterką o nadludzkich mocach. Opowiedziana historia jest prawdziwie rodem z przygód fantasy. Maryja rodzi się za sprawą cudu, zostaje oddana do świątyni pod opiekę wiekowej prorokini, miewa wizje, w sposób nadprzyrodzony zachodzi w ciążę, a potem rodzi dziecko, którego wyczekuje cały naród. Jest jeszcze czarny charakter: król, który chce dziecko zabić, bo boi się, że zagrozi jego władzy. Historia kończy się brawurową ucieczką przed złym przywódcą. Dodajmy do tego pustynne krajobrazy, szum wiatru i niby-wschodnie wokalizy. Materiał wyjściowy jest doskonały. Tyle że to wszystko prawda. Jak ją pokazać w sposób atrakcyjny dla współczesnego widza, jednocześnie nie zatracając głębi? Tak, aby ta atrakcyjna forma nie pozbawiła filmu pierwiastka duchowego?
Przypuszczam, że reżyser D.J. Caruso, praktykujący katolik, zastanawiał się nad tym poważnie i długo. Ma na swoim koncie kilka filmów, głównie thrillerów i s-f (Niepokój, Eagle Eye, Pokój grozy), a Maryja to jego pierwszy film religijny. Plany producentów dotyczące nakręcenia takiego filmu sięgają 2009 r.,
Caruso przeczytał wiele scenariuszy, ale najwidoczniej ten odpowiadał mu do tego stopnia, że postanowił zająć się jego wyreżyserowaniem. W trakcie pracy konsultowano scenariusz z przedstawicielami różnych wyznań, więc jego wersji było wiele, zanim wybrano tę ostateczną. Caruso zaintrygowała zmiana perspektywy: jak to jest poznać Maryję jako nastolatkę z Nazaretu. Myślał też o młodym odbiorcy, który będzie mógł po obejrzeniu filmu powiedzieć: Hej, Ona mogłaby być moja przyjaciółką, miała tyle trudności, tyle musiała przejść, była taka odważna. Żeby Maryja stała się bliska, musi być pokazana bez patosu, jako dziewczyna, która się boi, która ma rozterki, która ma zwykłe relacje z bliskimi, która się bawi i która podejmuje decyzje. Bardzo niełatwe decyzje. A ta najważniejsza zmieni świat. Czy Caruso się to udało?
Dorastanie
„Epos o dorastaniu” – reklamują film jego twórcy i przedstawiają historię Maryi od urodzenia do momentu ucieczki do Egiptu. Opowiadając jej dzieciństwo, korzystają z Protoewangelii Jakuba.
To w tym dokumencie, datowanym na II wiek, zapisano, jak to Joachim, ojciec Maryi, wyszedł na pustynię, modląc się o dziecko, i został wysłuchany. Kiedy dziewczynka miała kilka lat, została ofiarowana Bogu do służby w świątyni i wraz z innymi dziewczętami przebywała tam przez lata, zajmując się tkaniem i haftowaniem liturgicznych szat. Obecność w tym czasie przy niej prorokini Anny to już wyobraźnia scenarzysty, tak samo jak okoliczności spotkania Józefa. W życiorysie Maryi są luki – to jasne, że można je zapełnić, znając realia tamtego świata. Nie ma w tym nic złego, a wręcz może stać się to ożywcze. Tych bardziej lub mniej prawdopodobnych scen jest tu więc sporo.
Trochę jesteśmy obarczeni wizerunkiem Maryi-dziewicy, która bez wysiłku powiedziała fiat, a potem ot, tak sobie, bez wysiłku urodziła Mesjasza. Nie zatrzymujemy się nad tym, co działo się przedtem i pomiędzy. Jak ta dziewczyna była ukształtowana, jaki miała charakter, jaką osobowość? Dlaczego zgodziła się przyjąć na siebie taki skandal, takie niebezpieczeństwo? Czy bała się reakcji najbliższych? To jasne! Kto jej uwierzy? Jak będzie w stanie ukryć przed ludźmi swój stan? Co powie Józef, młody chłopak, który po prostu chciał założyć rodzinę, zwykłą rodzinę? Te wszystkie rozterki Caruso ukazuje doskonale, dzięki czemu rzeczywiście Maryja staje nam się bliższa niż kiedykolwiek. Ale nie dowiemy się, co takiego sprawiło, że dojrzała do tego, by być Matką Jezusa. Czy dzięki tkaniu kapłańskich szat? Czy przez wizje walczącego o jej duszę demona, jakich scenariusz jej nie szczędzi? Oczywiście, że nie jest to film psychologiczny, ale jednak trochę pogłębienia postaci by się przydało.
Jest jeszcze Józef. Co zrobi młody mężczyzna, którego zadaniem jest troszczyć się o swoją żonę i dziecko w sytuacji napaści? Tym bardziej gdy wie, że chodzi o życie dziecka – i to dziecka wybranego. Józef – staruszek, jakim przedstawiany był przez wieki, pewnie by usiadł i się modlił. Józef – młody chłopak, jakim najprawdopodobniej był, będzie walczył – mówi Caruso. Jego Józef jest zakochany, odpowiedzialny, odważny i potrafi się bić. W Ewangeliach właściwie się nie odzywa, tutaj Caruso daje mu okazję do pokazania swojej roli w historii zbawienia i mówi: Józef jest dzisiaj bardzo aktualnym wzorem do naśladowania. Rzeczywiście udało mu się ukazać wyjątkowość więzi, jaka łączy Józefa i Maryję, bez wątpienia Józef musiał się wykazać determinacją, szukając miejsca dla brzemiennej Maryi w zatłoczonym Betlejem, a potem organizując ucieczkę przed siepaczami Heroda. Dynamiczną ucieczkę, dodajmy.
Wątpliwości
Nie jest to thriller, jak chciałby Caruso, nawet nie film akcji, ale za przygodowy można go uznać. Jest przemoc i leje się krew, więc Netflix, który jest dystrybutorem, rekomenduje go dla młodzieży powyżej 13. roku życia. Gwiazdą jest Anthony Hopkins w roli okrutnego Heroda Wielkiego, który stopniowo, popadając w szaleństwo władzy, morduje najpierw swoją żonę, a potem rozkazuje zabić niemowlęta z Betlejem. W głównych rolach występują młodzi aktorzy izraelscy, Noa Cohen i Ido Tako. Także reszta obsady pochodzi głównie z Izraela.
Można zarzucać Maryi to i owo. Można też mieć wątpliwości co do dialogu podczas zwiastowania, niewielkie podkreślanie roli Mesjasza w tej historii (ani razu nie padnie wyrażenie „syn Boga”) oraz brak takich udokumentowanych oczywistości, jak spis ludności w Judei zarządzony przez Cezara Augusta. W Betlejem, owszem, nigdzie nie ma miejsc, bo jest zatłoczone przez ludzi przekonanych o tym, że właśnie tej nocy w tym miejscu urodzi się Mesjasz. Nowo narodzone Dziecko adorują nie jedynie pastuszkowie, lecz tłum ludzi, łącznie z Trzema Mędrcami. Co więcej, każdego zaskoczy Herod, który wprawdzie rozkazuje wymordować niemowlęta w Betlejem, ale akurat to jedno dziecko, Jezusa, każe sprowadzić żywe, co wydaje się zupełnie nielogiczne. Mnie najbardziej jednak zdziwił brak Magnificat. Wyjaśnienia Caruso częściowo tłumaczą takie decyzje: „Chcieliśmy, aby Maryja była dla każdego, dostępna dla wszystkich, wierzących i niewierzących”, dla Żyda i muzułmanina.