Może to dla nas brzmieć jak rada szaleńca, jednak abba miał rację. Zresztą zapewne oprócz własnego doświadczenia ascetycznego miał w pamięci naukę św. Antoniego Wielkiego: „Zabierz pokusy, a nikt nie będzie zbawiony”. Na słuszność nauk tych ojców pustyni wskazuje to, że o Janie Karle pod koniec jego życia mawiano, iż z powodu swej pokory ma całą Sketis (jedno z siedlisk eremickich) uwieszoną u swego małego palca – nikt nie potrafił mu odmówić autorytetu. Można więc wyciągnąć wniosek, że pokusa sama w sobie więc nie jest problemem, a zaryzykuję nawet stwierdzenie, że ma ona funkcję wychowawczą, i to niejedną.
Przede wszystkim uczy nas miłosierdzia wobec słabości innych. Tu znów sięgnę do apoftegmatów. W jednym z nich jest opowieść o starcu, który był na pustyni już długo, ale nigdy nie doświadczył zbyt silnych pokus, co sprawiło, że był niesłychanie surowy wobec nowicjuszy i uważał się za lepszego od tych, którzy toczyli ciężkie wewnętrzne batalie. Złagodniał dopiero wtedy, kiedy jeden z tamtejszych autorytetów duchowych wymodlił to, że diabeł wreszcie wziął się za kuszenie zbyt pewnego siebie abby. Zderzony z silnym atakiem ledwo ostał się na pustyni i tylko dzięki wstawiennictwu wspomnianego autorytetu. Pokusa ta pozwoliła mu nauczyć się współczucia, a przy okazji i pokory.
Święty Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych mówi, że diabeł patrzy na duszę jak dowódca oblężenia na miasto – szuka słabego punktu i tam gromadzi najwięcej żołnierzy. Pokusa to sposób, w jaki demon nas testuje, ale też mówi nam ona, w czym jesteśmy słabi, jaką przestrzeń trzeba poddać intensywniej działaniu łaski i ćwiczeniu. Tam, gdzie przypuszczony przez niego atak jest najsilniejszy, tam jest przestrzeń do naszej pracy.
Wreszcie zmaganie się z pokusami wzmacnia nas wewnętrznie, właśnie dzięki pracy. Dzięki temu, że poznajemy samych siebie, trudniej nami manipulować, także ludziom. A dzięki podejmowanemu wysiłkowi wypracowywania cnót przeciwnych naszym wadom tworzymy w naszym mózgu świeże ścieżki neuronowe, jakby to powiedzieli neurobiolodzy. Jak widać metanoia, czyli przemiana umysłu, jest nie tylko psychiczna, ale ma wymiar także cielesny.
Szósta prośba
Jak się łatwo domyślić, ten długi wstęp dotyczy prośby: „I nie wódź nas na pokuszenie”. Papież Franciszek sugerował zmianę jej przekładu na: „I nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie”, co wywołało szeroką debatę. Jak, mam nadzieję, wykazałam wyżej, dokładnie o to drugie znaczenie chodzi – modlimy się o to, byśmy nie zostali uwiedzeni przez grzech, a nie o to, byśmy nie doświadczali pokus. Biblia sama mówi, że Bóg nikogo nie kusi czy też, przyjmując język polskiego przekładu Ojcze nasz, nie wodzi na pokuszenie (zob. Jk 1, 13–15) – to czynność przynależąca naszej pożądliwości. Jednak słowa, które codziennie odmawiamy, są dosłownym tłumaczeniem tekstu greckiego. Jak wyjaśnić tę rozbieżność między Jakubem i Mateuszem? W końcu obaj byli apostołami, więc trudno zanegować ich autorytet.
W greckim oryginale mowa o tym, by Bóg nie wwodził nas w pokusę. Może to oznaczać zarówno całkowity brak pokus, jak i sytuację zachowania wobec nich autonomii. Tłumaczone jako „pokusa” peirasmon oznacza też trudne doświadczenie, próbę, nie chodziłoby więc jedynie o sytuacje, kiedy pociąga nas grzech.
Mądry wychowawca
Te alternatywne znaczenia kierują mnie do części historii Izraela opisanej w Pięcioksięgu. Kiedy Izraelici dają się przestraszyć zwiadowcom wracającym z kraju Kanaan i wpadają w panikę na myśl o jego podbiciu, Bóg każe ludowi zawrócić i przez następne cztery dekady, aż do chwili, kiedy wymrą wszyscy, którzy się zbuntowali, lud błąka się po pustyni (Lb 12, 27–13, 39). Mistrzowie podejrzeń dostrzegliby tu zapewne jedynie mściwego Boga, który wyżywa się na ludziach za to, że okazali Mu nieposłuszeństwo. Taka interpretacja nie wytrzymuje jednak próby, jaką jest lektura tego opisu w kontekście całej Biblii, w której jako główna cecha Jahwe wskazywane jest miłosierdzie.
Dla mnie świetnie Jego decyzję w tamtym momencie wyjaśnia amerykański pisarz Frank Herbert w Diunie, pisząc o historii Fremenów, czyli ludu pustyni, który przyjął i uratował głównego bohatera książki i jego matkę. Żyli oni pierwotnie wygodnie i dostatnio, dopóki ich rodzinna planeta nie została brutalnie podbita. Wieki prześladowań i wygnania, a ostatecznie zamieszkanie na planecie pustynnej, prawie całkowicie pozbawionej wody, uczyniły z nich naród spójny, mężny, zdolny do poświęceń w imię wyższej idei służącej ich społeczności. Także Izraelici w chwili, kiedy pierwszy raz stanęli u granic Ziemi Obiecanej mentalnie, ale też społecznie i tożsamościowo, byli egipskimi niewolnikami, przyzwyczajonymi do obfitości ogórków, czosnku i cebuli. Z tego powodu nie byli zdolni do wzięcia na własność swojego kraju, potrzebowali przemiany, w tym wymiany pokoleniowej. Czterdzieści lat to dwa pokolenia – do Kanaanu wchodziły dzieci i wnukowie tych, którzy wyszli z niewoli. Dla nich życie według Prawa, kult Jahwe i zasady nadane na Synaju były normą, obowiązywały od zawsze. Do tego trudne warunki bytowania nadały tej społeczności spójność – na pustyni mieli do wyboru współpracować i przetrwać lub grać indywidualistę i stracić szanse na przetrwanie – i uczyniły z jej członków ludzi mężnych, zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Bóg odesłał Izraela w peirasmon, którym była pustynia, by uzdolnić swój lud do objęcia dziedzictwa, które mu obiecał.
Jednocześnie był z nim cały czas obecny, przecież wszędzie Izraelitom towarzyszyła arka Przymierza. Wspierał ich w bitwach, czuwał nad nimi, karmił, wskazywał drogę i miejsca postojów, a ostatecznie wprowadził do Kanaanu, usuwając wszystko i wszystkich, którzy mogli mu stanąć na drodze. Nigdy nie odwrócił się od Izraela, a nawet więcej – można powiedzieć, że przyjął na siebie karę, którą ich obłożył, bo razem z tym ludem o twardym karku wędrował przez pustynię. Czekał, aż dojrzeją, formował Prawem, cierpliwie znosił ich kolejne sarkania (tak na marginesie: mam dziwne przeczucie, że nie wszystkie kryzysy dojrzewania narodu wybranego mamy opisane w Pięcioksięgu) i nie wytracał. Dał mądrego i miłosiernego przywódcę, którego też zresztą poddał próbie.
Tuż po tym, jak lud zbuntował się, podburzony przez zwiadowców, Bóg zaproponował Mojżeszowi, że z niego tylko uczyni wielki naród, a resztę potomków patriarchów wytraci. Mojżesz jednak wolał zginąć z całym ludem niż żeby przetrwał tylko jego ród. Bóg znał serce swojego sługi, wiedział, komu taką propozycję składa. To zresztą też odnosi się do nas – kiedy wchodzimy na naszą „pustynię”, nie oznacza to wyroku śmierci, zresztą wbrew temu, co sufluje nam książę kłamstwa, uwielbiający posługiwać się lękiem. Bóg nas zna, wie, gdzie kończy się ćwiczenie i wychowanie, a zaczyna destrukcja. Największy wysiłek w chwilach próby to tak naprawdę zaufanie, że nie jesteśmy sami i On się o nas troszczy. W końcu pierwsza i podstawowa pokusa to, od czasów raju, „zachęta” do utraty zaufania do Niego.
Kiedy prosimy o uchronienie przed pokusą, tak naprawdę jest to modlitwa o to, by próba nas nie pokonała. Nie chodzi o to, że nie zaliczymy klęsk w kolejnych bitwach, chodzi o to, by nigdy nie zapomnieć wskazówki św. Augustyna: „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” i o tym, że Pasterz zawsze usłyszy nasz głos, bez względu na to, w jakie bagno się zapędzimy.