Wyniki wyborów we Francji zaskoczyły nie tylko Francuzów – także i felietonistę. Napisany na gorąco tekst polityczny przeczytają Państwo obok, natomiast… Po głębokim wdechu należy sformułować coś więcej niż tylko bieżąca analiza.
Z wykształcenia jestem historykiem, zatem skojarzenia będą historyczne. Przedrewolucyjna Rosja, podobnie jak dzisiejsza Francja, była dużym krajem europejskim. Bardziej europejskim niż obecnie, i to niezależnie od antydemokratycznych zapędów Władimira Putina. Chodzi o to, że polityczne elity tego kraju, zaludniające Petersburg i Moskwę, z reguły mówiły tym samym językiem co elity Paryża. Mówiły w sensie dosłownym, po francusku. Z Francuzami dzieliły też większą część politycznych zapatrywań, na czele z wizją społeczeństwa obywatelskiego, jaka nieśmiało, ale wyraźnie na rosyjskiej scenie się zarysowywała. Nie mówiąc już o tym, że należały do tego samego sojuszu wojskowego.
Rosja była jednocześnie – jak obecna Francja – krajem społecznych napięć, które „wybiły na wierzch” rewolucją wiosny 1917 r. Rewolucja państwa nie obaliła, zrzuciła tylko z tronu carską wierchuszkę. Państwo wszelako wyraźnie zachwiało się w posadach, szarpane z dwóch stron przez równie skrajne, co potężne ugrupowania lewicy i prawicy. Aleksander Kiereński, przewodniczący Rządu Tymczasowego, lewicowo-mieszczańskiego jak partia prezydenta Emmanuela Macrona, wezwał zatem naród do mobilizacji. I zrobił to według praktyki „wróg tylko na prawicy”. Ta ryzykowna taktyka doprowadziła 7 listopada do bolszewickiego przewrotu. Resztę już znamy, niestety aż nazbyt dobrze.
Drugie skojarzenie to tzw. republika weimarska, czyli demokratyczne państwo niemieckie, jakie wyłoniło się po militarnej klęsce II Rzeszy w 1918 r. i jakiego żywot zakończył w piętnaście lat później Adolf Hitler. Podobnie jak Rosja Kiereńskiego oraz Francja Macrona – ówczesne Niemcy rozdzierane były aktywnością ugrupowań skrajnych. Z lewej strony partia komunistyczna, z prawej NSDAP. Obie zażarcie ze sobą walczące, obie jednak, z zadziwiającym podobieństwem, posługujące się podobnymi hasłami i metodami, jak chociażby deklarowanym poparciem dla „klasy robotniczej”. Obie też – co w tym momencie najistotniejsze – równo szkodzące niemieckiej demokracji, która i bez tego nie miała się najlepiej.
Demokratyczne wybory 1933 roku, w których bezapelacyjne zwycięstwo odniosła partia Hitlera i które w efekcie pogrzebały z kretesem niemiecką demokrację, przynosząc też ponurą erę Europie i całemu światu, były wyborami dwóch najsilniejszych graczy. Na niestabilnym niemieckim gruncie niewiele brakowało, aby – przy nieco innym przebiegu przedwyborczych wydarzeń – podobne zwycięstwo odniosła Komunistyczna Partia Niemiec. Łódź, chybotana gwałtownie, od lewej do prawej i z powrotem, musiała jednak w końcu ustabilizować kurs. Naziści zrobili porządek z przegranymi, ledwo ledwo, komunistami, odsyłając ich do obozów koncentracyjnych.
Jaki z tego wniosek? „Pływająca jednostka” kraju, nawet europejskiego i potężnego, nie utrzyma równowagi, jeśli do jej steru dorywać się będą walczący ze sobą polityczni radykałowie. Jeśli zwycięży jeden, przy najbliższej okazji statek przechyli się w drugą stronę. To niepokojąca wróżba dla Francji.