Po 78 latach od męczeńskiej śmierci, 15 czerwca został beatyfikowany ks. Michał Rapacz, zamordowany w nocy z 11 na 12 maja 1946 r. przez bandycką grupę lokalnych działaczy komunistycznych. Ks. Rapacz nie był zaangażowany w żadną działalność antykomunistycznego podziemia, nie włączał się w działalność polityczną. Był duszpasterzem – gorliwym, wymagającym, nieco surowym, ale postrzeganym jako człowiek głębokiej wiary, szczerze zatroskanym o stan wiary i obyczajów swoich parafian.
Przyszło mu sprawować posługę na trudnym terenie – w Płokach, opodal Chrzanowa, regionie z dużymi, już w okresie międzywojennym, wpływami komunistycznymi i antyklerykalnymi. Wbrew przekonaniu o powszechnym oporze wobec nowej władzy, były w Polsce po 1944 r. swoiste enklawy nieproporcjonalnie dużego poparcia dla komunistów, będące zarazem rezerwuarem kadrowym dla organów terroru i represji – MO i UB. Należała do nich ziemia chrzanowska. Wystarczy wspomnieć, że z nieodległej od Płok niewielkiej wsi Myślachowice wywodziło się aż 40 funkcjonariuszy MO i UB. Skierowany tam przez księcia metropolitę krakowskiego Adama Stefana Sapiehę, stanął ks. Rapacz przed niełatwym zadaniem. Nie był skłonny do kompromisów i zapłacił za to życiem.
Taktyka salami
Niełatwo zrozumieć tragiczny los księdza, jeśli nie zdajemy sobie sprawy ze szczególnych cech polskiej rzeczywistości lat bezpośrednio powojennych. Rzeczywistości, która nie była wcale oczywista i jednoznaczna. Budowa komunistycznego systemu władzy przebiegała według pewnego scenariusza, napisanego oczywiście na Kremlu. Scenariusza, który ówczesny przywódca komunistów węgierskich Matyas Rakosi nazwał „taktyką salami”. Tak jak odkrawa się od tej wędliny cienkie plasterki, aby ostatecznie pochłonąć całą, zakładano, że proces zniewolenia społeczeństw Europy Środkowowschodniej winien następować stopniowo, plasterek po plasterku.
W Polsce najtrudniejszym przeciwnikiem w procesie sowietyzacji był niewątpliwie Kościół, dlatego komuniści uznali, że rozprawa z nim powinna zakończyć proces przejmowania władzy. Przez kilka powojennych lat władza tworzyła więc pozory współpracy z Kościołem, wzorując się na normach międzywojennych. Bolesław Bierut, obejmując funkcję prezydenta, przysięgał: „Tak mi dopomóż Bóg”, gen. Karola Świerczewskiego chowano według katolickiego ceremoniału, Piotr Jaroszewicz prowadził prymasa kard Augusta Hlonda podczas procesji Bożego Ciała w Warszawie, religia była obecna w szkołach, radio zaczynało poranny program od pieśni Kiedy ranne wstają zorze etc. Naiwni mogliby sądzić, że nic się nie zmieniło, że Kościół ma podobne prawa jak przed wojną.
Rzeczywistość przeczyła jednak temu sielankowemu obrazowi. Już w 1945 r. wypowiedziany został konkordat, przez co Kościół stracił osobowość prawną, przyjęte zostało nowe prawo małżeńskie i inne sekularyzujące życie prywatne i publiczne. Stosowano również represje wobec księży angażujących się w działalność polityczną, którzy jak ks. Władysław Gurgacz, bezpośrednio angażowali się w działalność antykomunistycznego podziemia. Lata 1945–1948 nie były jednak czasem otwartej walki z Kościołem. Miała ona przyjść później – w 1948 r., gdy uznano, że czas na odkrojenie ostatniego plasterka. Ks. Rapacz zginął wcześniej, wtedy gdy mogło się wciąż zdawać, że władza z Kościołem nie walczy, że pragnie jedynie modus vivendi.
Kompleks wojenny
Dlaczego zatem śmierć poniósł wtedy kapłan nieangażujący się politycznie, skupiony na duszpasterstwie? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sięgnąć głębiej, wyjść poza stereotypową wizję konfliktu nowej władzy i niechętnego jej społeczeństwa.
Wiemy już, że były w kraju enklawy realnego poparcia dla nowej władzy, winniśmy również pamiętać o tym, jak wyglądał po latach okupacji stan psychiki polskiego społeczeństwa. Warto odwołać się w tej kwestii do znakomitej książki Marcina Zaremby Wielka Trwoga. Polska 1944–1947, pokazującej obraz zbiorowej traumy polskiego społeczeństwa po zakończeniu wojny i okupacji. Autor przedstawia w niej opis rzeczywistości jakże inny od stereotypu powszechnej nadziei i entuzjazmu. Jest to raczej obraz społeczności dotkniętej zespołem stresu pourazowego z wszystkimi konsekwencjami. Jego źródłem była wszechobecność śmierci i powszechna bieda, masowe migracje przyniosły dezintegrację i atomizację społeczeństwa, a zatem zniszczenie odwiecznej tkanki lokalnych społeczności. Nastąpił również rozpad świata instytucji, które przez sam fakt swego istnienia kontrolują ludzkie zachowania, tworzą wzory postępowania i system kontroli społecznej. Pisze Marcin Zaremba: „W 1945 r. brakowało niezależnych autorytetów oraz ośrodków władzy lokalnej, sądowniczej i ekonomicznej. Nie podjęło działalności nie tylko wiele przedwojennych partii politycznych, ale także związki zawodowe, federacje biznesowe, lokalne towarzystwa i kluby”.
Masowy stres pourazowy, czy jak wówczas mówiono „kompleks wojenny”, objawiał się lękiem i agresją. Przemoc, także ta w relacjach międzyludzkich, stała się zjawiskiem powszechnym, co wobec wszechobecności posiadania broni prowadziło do rabunków i morderstw na tle obyczajowym, społecznym i politycznym. W 1945 r. odnotowano w Polsce oficjalnie 8411 zabójstw, a liczba ta nie zawiera z pewnością mordów dokonywanych przez przedstawicieli władzy. Agresja współistniała z innymi zjawiskami składającymi się na swoisty „wojenny styl życia”, którego cechami było: pijaństwo, brak poszanowania ludzkiego życia, cynizm i ograniczenie życiowej perspektywy do tego, co tu i teraz.
Taka patologia dotykała również żołnierzy podziemia, przede wszystkim tych, którym przyszło wykonywać wyroki śmierci. „Strzelałem do ludzi, jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na strumyk krwi tryskający z rozwalonej głowy” – wspominał jeden z żołnierzy oddziałów egzekucyjnych AK.
Niełatwo było, nawet jednostkom szlachetnym i prawym, wrócić do świata, który przecież wcale nie był znów „normalnym”. Cóż zatem powiedzieć o wielu przedstawicielach nowej władzy, do szeregów której, zaraz po wojnie, wstępowali wcale nie komunistyczni ideowcy, ale zdegenerowani i amoralni cynicy, klasyczni reprezentanci „wojennego stylu życia”? Lokalne struktury PPR, MO i UB prowadziły często działalność bandycką, a kontrola władz centralnych nad nimi była nad wyraz ograniczona.
Życie było wtedy tanie
Tak wyglądała rzeczywistość, której ofiarą padł m.in. ks. Michał Rapacz. Był on – jak wielu jemu podobnych – reprezentantem jedynej wówczas instytucji, która utrzymała, a nawet wzmocniła swój społeczny autorytet, czyli Kościoła. Wypełniał on wówczas nie tylko funkcję duszpasterską, ale także społeczną. W zasadzie tylko Kościół mógł złagodzić traumę, a przede wszystkim ograniczyć chaos i anarchię, które były efektem „wojennego stylu życia”. W tamtej wczesnej fazie reżimu społeczna anomia, zobojętnienie i bierność owocowały brakiem poczucia bezpieczeństwa, którymi żywiła się nowa władza. Dlatego tak niebezpieczny był dla niej wtedy Kościół i księża. I to wcale nie ci, którzy szli walczyć do lasu, ale tacy jak ks. Rapacz – ludzie wiary, oddani swej lokalnej społeczności, odbudowujący jej spoistość i kościec etyczny.
Życie było wtedy tanie, zabijano z gniewu, lęku i frustracji, zabijano nawet dla niewielkich korzyści materialnych, zabijano wreszcie z powodów politycznych, metodami bandyckimi, bez jakichkolwiek procesów i wyroków – nawet fingowanych. Z takich korzeni wyrastał reżim komunistyczny, którego jedną z pierwszych ofiar stał się proboszcz z Płok.