Nie mam najlepszego nastroju. Właśnie skończyłam czytać niewielką książkę, odnalezioną po latach powieść autora, z którym nie chciałabym mieć nic wspólnego. A jednak ją kupiłam. W czasach licealnych, kiedy snobowaliśmy się na egzystencjalizm, ubieraliśmy się w czarne golfy i próbowaliśmy czytać Sartre’a, powieść Podróż do kresu nocy Louisa-Ferdinanda Céline’a była jedną z obowiązkowych. Mało kto ją ostateczne przeczytał, ale tytuł należało znać. Po latach sięgałam po nią ze dwa razy i nigdy nie dotrwałam do końca. Była tak pełna nienawiści do świata, że chyba nie mogłam tego znieść, a do tego nie przemawiała do mnie forma, choć stała się inspiracją dla takich pisarzy jak Charles Bukowski czy Jack Kerouac. Céline pisał tak jak mówił, co było zabiegiem wtedy – to znaczy w latach 30. XX w. – nowatorskim. Mnie antyestetyzm i immoralizm tej powieści przerósł.
A potem dowiedziałam się, że był skrajnym antysemitą i współpracował z rządem Vichy. Przed II wojną światową publikował antysemickie pamflety, jeśli wierzyć biografom – pełne nienawiści i pogardy oraz spiskowych teorii dziejów. Ernst Jünger, niemiecki pisarz i oficer, opisywał w swoich pamiętnikach spotkanie z pisarzem: „Wypowiadał swoje zdziwienie, swoje zdumienie faktem, że my, żołnierze, nie rozstrzeliwujemy, nie wieszamy, nie wyplenimy Żydów – swoje zdumienie faktem, że ktoś, kto ma do dyspozycji bagnety, nie robi z nich nieograniczonego użytku”, i jeszcze szokujące słowa, które od niego usłyszał: „Gdybym ja miał bagnet, wiedziałbym, co robić”. Nie wiem, jak to połączyć z tym, co Céline przeżył w okopach I wojny, i jego – wydawałoby się – antywojenną postawą. Nie wiem, co mówił potem, po Holokauście, tyle tylko, że zakazał ponownych publikacji tych najstraszniejszych pamfletów. Generalnie nie był człowiekiem miłym, był kanalią – tak wielu go nazywało. Nienawidził świata i wszystkimi gardził. Tak mówią, choć ja do końca nie wierzę, że człowiek może być tak do szpiku podły, i nawet nie ma tu znaczenia fakt, że uważany jest za jednego z najlepszych pisarzy XX wieku.
Więc kupiłam jego Wojnę. Odnaleziono ją trzy lata temu w formie manuskryptu. To autobiograficzna historia rannego żołnierza, który w 1915 r. trafił do szpitala pewnego miasteczka niedaleko frontu. Nie można było lepiej trafić z momentem – czytając ją, trudno nie mieć przed oczami pejzażu z okopów ukraińskiego frontu. Kiedy oglądam brutalne filmy wysyłane przez żołnierzy jakiejkolwiek strony konfliktów, widzę wachmistrza Ferdinanda i jego kolegów. Bardzo brutalna jest ta książka i bardzo, przeraźliwie smutna. Złość miesza się z obrzydzeniem, samotność przybiera postać cynizmu. Wydaje się, że nie ma dobra, nie istnieje. „Wojna wskoczyła mi do głowy” – pisze Céline i to jest chyba jego choroba. Nigdy stamtąd nie wyszła.