Logo Przewdonik Katolicki

Nie do zaszufladkowania

Jacek Borkowicz
Pomnik Jana Kilińskiego w Trzemesznie | fot. Wikipedia

Wielkopolanin, którego pokochała Warszawa, drugi obok Tadeusza Kościuszki bohater insurekcji 1794 r., w jej 230. rocznicę wart jest przypomnienia. Tym bardziej że o Janie Kilińskim mało kto dzisiaj pamięta.

Jego pomnik na warszawskim Podwalu widnieje na milionach pocztówek, a jednak mijamy go z obojętnością. Kiedy na próbę pytałem o Kilińskiego kilka znajomych osób – wszystkie z wyższym wykształceniem – żadna z nich go nie kojarzyła. Być może zawinił tu nudny przekaz historii, jaki odziedziczyliśmy po peerelowskiej szkole. Najsłynniejszego z warszawskich szewców swego czasu urobiono bowiem na protoplastę Polski Ludowej. Wiadomo, rzemieślnik i antyszlachecki radykał, a więc „postępowy”. Trudno o większą krzywdę dla tej postaci. Jan Kiliński, niewątpliwy patriota godzien upamiętnienia, to przecież jednocześnie osobowość wymykająca się szufladkowaniu. I o tym jest poniższy tekst.

Antyrosyjski, nie antyszlachecki
Najwięcej o nim wiemy od niego samego – zostawił nam pamiętniki, opracowane z naukową drobiazgowością przez Stanisława Herbsta. Już sam ten fakt stawia go na wybitnej pozycji, gdyż w dziejach polskiej literatury pamiętniki szewca, i to jeszcze z XVIII w., stanowią absolutny wyjątek. Specjaliści od epoki zarzucają ich autorowi rys „chwaliburstwa” i trudno im odmówić racji. Bądźmy jednak wyrozumiali. Kiliński był człowiekiem bez wykształcenia – sam określał się jako „symplak”, czyli prostak – a jego wspomnienia pełne są ortograficznych błędów. Należał do klasy pozbawionej wpływowych koneksji oraz znajomości w wydawnictwach – a więc ludzi, których w Polsce nikt nigdy nie chwalił i nie pochwali. Muszą zatem chwalić się sami.
Urodził się w Trzemesznie, w ubogiej mieszczańskiej rodzinie. Do stolicy przybył za chlebem, tam też zdobył fach jako mistrz szewski. Ustabilizował się, ożenił, nabył kamienicę na Starym Mieście. Było go stać, bo zamówienia składali u niego przedstawiciele najlepszych rodzin w Warszawie. Był też ceniony i autentycznie lubiany – nie tylko we własnym cechu, ale i wśród ogółu rzemieślniczej społeczności miasta, co wyprowadziło go na stanowisko radnego.
Rzemieślnicy stanowili wówczas pokaźny, choć pozbawiony większych politycznych wpływów odsetek warszawskiej populacji. Byli też wspólnotą energiczną i chłonną nowinek – specjalnie tych z Paryża, gdzie właśnie trzecia klasa upomniała się o swoje obywatelskie prawa. Kiliński stał się rzecznikiem równouprawnienia swojego środowiska, a jednocześnie gorącym przeciwnikiem wszelkich sił zewnętrznych, które wówczas widomie wyciągały ręce nad Polską – szczególnie Rosji oraz Prus. Widział też i ubolewał nad tym, jak wielu przedstawicieli szlachty, warstwy rządzącej Rzeczpospolitą, uzależniło się od obcych wpływów. Od francuskich jakobinów różnił go jednak całkowity brak „zoologicznej” niechęci do rodzimej arystokracji. Kiliński chętnie przyklasnąłby polskim herbowym panom, gdyby ci tylko chcieli gromadnie przeciwstawić się hegemonom z Petersburga i Berlina. Wielu z nich było przecież jego klientami.

Pałasz przeciw batowi i marchewce
Gdy wiosną 1794 r. na krakowskim rynku Tadeusz Kościuszko przysięgał wyzwolić polską ziemię, w Warszawie – która przypominała gotujący się garnek z brzęczącą pokrywą – faktycznym wielkorządcą był Osip Igelström, zrusyfikowany Szwed z Inflant, nominalnie poseł imperatorowej Katarzyny. Ten człowiek umiał posługiwać się zarówno batem, jak i marchewką. Za pomocą brzęczącej monety, hojnie rozdawanej naszym posłom, doprowadził do zmniejszenia kontyngentu polskiej armii do niewiele znaczącej liczby 7,5 tys. żołnierzy. W Warszawie na jego usługi działały setki agentów, matecznika stołecznego rzemiosła opanować jednak nie zdołał. Solą w oku byli mu szczególnie ci cholerni szewcy, z tym ich… Jak mu tam? Kiliński. Wezwać go do mnie natychmiast!
„A ty mać twoju buntownik, ty sukinsyn!” – ambasador przywitał gościa z bata, po rusku twardym szwedzkim akcentem. Ku jego zdumieniu szewc w ogóle się nie przestraszył. Tuż za rogiem rezydencji Igelströma stało kilkuset czeladników, czekających tylko, w razie potrzeby, rozkazu odbicia umiłowanego wodza. Igelström spuścił więc z tonu i spróbował marchewki. Gra między nim a Kilińskim toczyła się jednak krótko, do Wielkiego Czwartku 17 kwietnia, kiedy to lud Warszawy wyszedł na ulice, by wygnać Moskali z miasta. O temperaturze boju niech zaświadczy styl opowieści wzmiankowanego pamiętnika: jeden z dowodzących obroną, książę Gagarin, spadł z konia, kiedy „kowalski chłopiec wyskoczywszy z saskiej kuźni ze szyną żelazną rozpaloną, jak gruchnie księcia poza ucho, zaraz go zabił”. Insurgentom przewodził oczywiście sam Kiliński, z przypasanym pałaszem, takim jak ten z pomnika.
A Igelström? Gdy powstańcy wybili mu gwardię przyboczną, sam, ledwie unikając potężnego guza, wymknął się z miasta w przebraniu.

Kto powiedział, że Moskale…
Rządy w wyzwolonej Warszawie objęła rada miejska na czele z prezydentem, jednak decyzje zapadały tam pod wpływem radykalnie nastawionej ulicy. A ta domagała się kary dla zdrajców. „Kto powiedział, że Moskale są to bracia nas, Lechitów, temu pierwszy w łeb wypalę przed kościołem karmelitów” – głosiły słowa popularnej na mieście piosenki.
9 maja na rynku Starego Miasta zawiśli na szubienicy przywódcy konfederacji targowickiej: hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło i biskup inflancki Józef Kazimierz Kossakowski. Te cztery postacie otacza w naszej historii nimb hańby, wszelako warto przyjrzeć się bliżej przypadkowi Ankwicza. Ten człowiek, w odróżnieniu od pozostałej trójki, konsekwentnie działał na rzecz polskiej racji stanu – do momentu, w którym Rzeczpospolita, z winy własnych zaniedbań, doprowadziła go do skraju finansowej ruiny. Wtedy pojawił się człowiek z sakiewką… Igelström. Ten jeden błąd kosztował życie Ankwicza.
Kiliński to zrozumiał i podczas egzekucji próbował krzyknąć „Pardon!”, jednak „stojący rzeźniki przy mnie zatkali mi tak mocno usta, żem aż zemdlał i upadłem na ziemię”.

Z pomnikiem, ale bez grobu
Mianowany przez naczelnika Kościuszkę pułkownikiem, Kiliński został jednym z dowódców obrony stolicy. Po klęsce maciejowickiej był bezsilnym świadkiem rzezi Pragi, dokonanej przez Suworowa po drugiej stronie Wisły. Z powodzeniem odpierał Prusaków, nacierających na miasto od północy. Do czasu – dopóki Warszawy nie zalała przeważająca siła zjednoczonych okupantów.
Wydany przez Prusy Katarzynie, Kiliński spędził cztery lata na rosyjskim zesłaniu. Uwolniony po śmierci carycy, wrócił do Warszawy, gdzie z powrotem zajął się szyciem butów. Znowu został warszawskim radnym, ale wielka polityka trzymała się już odeń z dala. Gdy umarł w 1819 r., pochowano go w krypcie kościoła na Powązkach. Nie odwiedzimy jego grobu – został zniszczony podczas przebudowy świątyni. Dziś przypomina o nim tylko kamieniczka na Szerokim Dunaju oraz pomnik na Podwalu.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki