Pierwszego sierpnia, w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, znalazłem się na placu Zbawiciela. To symbol hipsterskiej Warszawy. Ludzie, którzy obsiadają tamtejsze knajpy, mają być beztroskimi przedstawicielami liberalnych, młodych, aspirujących. O godz. 17.00 odezwała się syrena. Poza jedną parą przy stoliku wszyscy wstali. Zatrzymały się też samochody. Przynajmniej w stolicy powstanie stało się ważnym punktem odniesienia niemal dla wszystkich, nawet jeśli w mediach i w internecie huczą debaty o jego sensowności. Duża w tym zasługa Lecha Kaczyńskiego, który poprzez budowę Muzeum Powstania Warszawskiego i upowszechnienie organizowanych przez niego imprez zintegrował warszawiaków wokół rocznicy. W całej Polsce jest z tym gorzej. Ale i tak jeśli coś nas jednoczy, to właśnie to.
Piszę to na kilka dni przed setną rocznicą zwycięstwa Polaków w Bitwie Warszawskiej. W starciu z sowieckim najeźdźcą zdołaliśmy się zjednoczyć w 1920 r. Polskie wojsko, naprędce skrzyknięte i zorganizowane, stało się ważnym atutem, argumentem na rzecz tezy, że Polska powinna przetrwać. Ale rocznica klęski roku 1944 zdecydowanie przysłania tamto wielkie zwycięstwo. Oczywiście można wskazać ku temu rozliczne powody. II wojna światowa była bliżej nas. Prawie wszyscy znają jej weteranów. Starsi wychowywali się w jej cieniu. Wojna 1920 roku była dawniejsza, na dokładkę skutecznie wyciszana w czasach PRL. Nie przemawia tak silnie do emocji jako starcie regularnych wojsk. Powstańcy to nasze dziewczęta i nasi chłopcy. Niemal my sami postawieni wobec strasznego wyzwania.
No tak, ale może tym większe to było wyzwanie dla rządu, który przykłada – i słusznie – taką wagę do historii. Niestety, nie dostaniemy na rok 2020 ani jednej fundamentalnej pamiątki: filmu, pomnika czy godnej uwagi imprezy. W gruncie rzeczy nie dostaliśmy ich, z pewnymi wyjątkami, także w roku 2018, kiedy przyszło świętować stulecie niepodległej Polski. A polityk, który odpowiada za to zaniechanie, Piotr Gliński, dostanie w nagrodę cztery resorty. Szkoda. Uczestniczyłem w debatach o tym, co powinno stać się w roku 2018. Powtarzałem: skoro już nie umiecie niczego zbudować, podejmijcie choć ekstraordynaryjną akcję. W Warszawie bieduje szkoła, liceum dla młodych Polaków ze Wschodu. Zróbcie dla niej coś spektakularnego. Odpowiedziała cisza. Dziś mamy pandemię i stołeczne zamieszki środowisk LGBT. No ale takie rzeczy planuje się i urzeczywistnia latami. Bo wojskowa defilada zawsze może się nie odbyć, jak teraz.
W filmie Legiony Dariusza Gajewskiego, któremu udało się, choć z rocznym opóźnieniem, uczcić niepodległość, oglądamy Polaków wyłącznie walczących. Poza filmami dokumentalnymi nie pokazuje się nam Polski zrastającej się dzięki wysiłkowi polityków, urzędników, prawników, inżynierów. Nie widzimy przykładów pozytywistycznego wysiłku (choć i zaniechań, zwłaszcza w sferze społecznej), które mogłyby być tematem porywającej opowieści. Nawet wojna 1920 roku, choć dominują tam ludzie w mundurach, ma takie wątki. Fascynująca epopeja porucznika Jana Kowalewskiego łamiącego sowieckie szyfry to triumf intelektu, a nie siły. Stał się on jedynie bohaterem ciekawego Teatru Telewizji. Ale mało o nim pamiętamy.
Nie udało się tego przywołać. Do tego potrzebny jest też wspólny język rządzących polityków z artystami. W Polsce go nie ma. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że Zjednoczona Prawica dziedziczy jedynie skłonność do wymachiwania szabelką. Że choć snuje wizje wielkich inwestycji na wzór sanacyjnych, kiedy przychodzi zdać egzamin z dobrej organizacji, najczęściej go oblewa.