Nasze podobieństwo do Tomasza jest uderzające. Wątpimy jak on, szukamy namacalnych dowodów Jego obecności w świecie. Ufni czy sceptyczni, zafascynowani czy zdystansowani, zaangażowani czy niezdecydowani – każdy z nas nosi w sobie tęsknotę Tomasza, jego niepokój i pytanie o wiarę. Ale czy droga apostoła nazwanego przez tradycję „niedowiarkiem” to nasza wspólna droga? Czy każdy z nas, oprócz Tomaszowej tęsknoty, nosi w sobie również jego odwagę zadawania nieobojętnych, trudnych pytań?
Nie było go, gdy Zmartwychwstały po raz pierwszy wszedł do Wieczernika, by spotkać zamkniętych w nim uczniów. Nie mógł dzielić z nimi radości i zdumienia na widok Pana. Nie widział ich entuzjazmu, nie słyszał Jego słów. Nie doświadczył głębi pozdrowienia „Pokój wam” płynącego z ust Tego, który żył, choć świat wykonał na Nim wyrok śmierci. Tomaszowi pozostało tylko świadectwo braci, którzy widzieli Pana.
Ale czy to mogło ukoić jego niepokój? Apostołowie nadal przecież byli zamknięci w Wieczerniku. Nadal byli zdezorientowani rzeczywistością, która przerastała ich zdolności pojmowania. Pięćdziesiątnica była jeszcze przed nimi. Świadectwo wspólnoty nie wystarczy, gdy opiera się wyłącznie na ludzkim doświadczeniu i płynącej z niego energii. Najważniejsze wciąż było przed nimi: przemiana życia dotkniętego Duchem Świętym, głoszenie Ewangelii, dynamizm młodego Kościoła. „Widzieliśmy Pana!” – wołają rozradowani. To oświadczenie, choć złożone zgodnie przez wszystkich, nie nasyciło Tomasza. Dla niego było tylko relacją z nieprawdopodobnego spotkania. Potrzebował dowodów. Chciał sam zobaczyć Pana. Czy można się temu dziwić?
Zmartwychwstały o nim nie zapomniał. Przyszedł do – znów zamkniętego! – Wieczernika dla niego, dla swojego powątpiewającego, twardo stąpającego po ziemi, nieprzekonanego ucznia. Przyszedł, by spotkać się z rozsądnym, praktycznie myślącym Tomaszem, który nie chciał zaryzykować wiary w ciemno, decyzji podjętej na podstawie ludzkich wrażeń i słów, które dla niego samego wciąż były słowami bez pokrycia.
Jego wiara zrodziła się z tego spotkania. Zraniona miłość i pustka żałoby znalazły lekarstwo w ranach Pana. Uwierzyć Zmartwychwstałemu to znaczy przejść drogę Tomasza od tęsknoty i pragnienia, przez świadectwo innych, aż po spotkanie i dotknięcie namacalnych dowodów – ran uleczonych miłością.
Zdanie Jezusa: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”, to nie jest reprymenda skierowana do sceptycznie nastawionego ucznia, ale słowa obejmujące Jego Kościół, nas wszystkich. Nie ujrzeliśmy Pana ludzkim wzrokiem. Nie zobaczyliśmy Go w przemienionym po zmartwychwstaniu ciele. Ale wciąż Go spotykamy, wciąż dotykamy Jego ran naszymi niepewnymi dłońmi. Rzecz nie polega na tym, by zobaczyć. W wierze chodzi o to, by dotknąć, doświadczyć, spotkać.
Tomasz spotkał Zmartwychwstałego w Jego ranach. Podczas gdy pozostali radowali się na widok Umiłowanego, on dotykał śladów Jego męki. Spośród Jedenastu dane to było tylko jemu. Może więc droga Tomasza, wbrew temu, co wybrzmiało na początku, wcale nie jest dla wszystkich? Współcześni Tomaszowie, dotykający ran Kościoła, często nie są przez pozostałych rozumiani. Są we wspólnocie, ale idą drogą trochę osobną, bywa, że nawet oskarżani przez innych o działanie na jej szkodę. Właściwie nietrudno wyobrazić sobie reakcję apostołów na powątpiewanie Tomasza – z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że spotkała się z ich oburzeniem czy nawet zgorszeniem. Z podobnymi reakcjami nierzadko muszą mierzyć się dziś wszyscy, którzy dotykają ran Pana, cierpiącego i obecnego w skrzywdzonych, wykluczanych, odrzuconych, i rozpoznają Go, wołając: „Pan mój i Bóg mój!”. Taka wiara kosztuje. To nie jest łatwa droga, ale błogosławiona. Dotknąć ran Jezusa to ostatecznie przecież znaczy – zanurzyć się w Jego leczącym miłosierdziu.