Z kilku powodów Tomasz nie zasługuje na negatywną ocenę. Przede wszystkim nie widział Zmartwychwstałego Jezusa, w przeciwieństwie do pozostałych apostołów. Toteż ich opowieści nie potrafiły go przekonać. Trzeba też dodać, że uczniowie wówczas jeszcze nie otrzymali pełni Ducha Świętego, mówili więc o Jezusie z perspektywy własnych doświadczeń. Nie przemawiała przez nich Boża moc, tylko ludzkie przeżycie, a ono jak wiemy bywa ułomne, cząstkowe lub subiektywne. Nie ma w nim pełni prawdy. Fakt, że Tomasz dobrze znał współtowarzyszy, wcale nie ułatwiał mu przyjęcia ich słów za pewnik. Znał ich, a to znaczy, że pamiętał o ich słabościach, niewiernościach, słomianym zapale i cichych marzeniach o wielkości. Wiedział, jak się zachowali po śmierci Mistrza, jak zamknęli się w Wieczerniku ze strachu, dlaczego więc miał im uwierzyć na słowo?
Tomasz, któremu z tej racji przyczepiono przydomek „niewierny”, śmiało mógłby zostać uznany za patrona tych, którzy przeżywając rozmaite trudności, nie potrafią już ufać Kościołowi, jako instytucji, ani tym, którzy go reprezentują. Jeśli wygłaszane pouczenia nie są poprzedzane czynami, jeśli nie są one poparte konkretnymi aktami wiary i miłości, tracą swoją moc w uszach słuchaczy. Głoszący traci wiarygodność, jeśli jego życie i postępowanie przeczy prawdom, które głosi. Trudno dziwić się Tomaszowi, że nie uwierzył słowom apostołów. Trudno dziwić się odchodzącym i obojętnym, że nie traktują słów ludzi Kościoła jako prawdy, dla której warto żyć, jeśli widzą, że wielu z nich jest mistrzami nauczania, ale już niekoniecznie dawania świadectwa.
Warto Tomasza docenić także za odwagę. Okazał ją przynajmniej kilka razy. Najpierw, gdy przyznał się przed swoimi do tego, jak sceptycznie traktuje ich słowa. Uczciwie i wprost powiedział im, co sądzi na ten temat. To rzadka cecha również dziś, gdy większość reaguje strachliwym milczeniem lub odwróceniem głowy na słowa i czyny, które wymagają reakcji. Wielu jest obserwatorów, ciągle zbyt mało uczestników życia w Kościele. Bierność, nieumiejętność radzenia sobie z pytaniami i przyznania się do wątpliwości powodują wiele szkód.
Miał też Tomasz odwagę szukania własnej, indywidualnej drogi. Zapewne, pamiętając spotkania Jezusa z różnymi ludźmi i Jego delikatność wobec ich historii, mógł wierzyć, że w podobny sposób Pan podejdzie również do niego, szanując jego wrażliwość, jego sceptyczną naturę, a nawet powątpiewanie. Wiemy, że Tomasz się nie pomylił. Jezus rzeczywiście odpowiedział na jego pragnienie.
Ale największą odwagą wykazał się Tomasz, wkładając palec w rany Chrystusa. Doświadczyć Zmartwychwstałego nie w Jego chwale, ale w śladach cierpienia i śmierci – oto odwaga, na jaką nie wszystkich stać. Czyż nie wolimy kochać Jezusa z bezpiecznego dystansu, kontemplując Jego Boskość, Jego chwałę? Bóg bliski i konkretny, a tym bardziej cierpiący i zraniony, wciąż jest powodem zgorszenia, niedowiarstwa i odrzucenia. Kto z nas odważyłby się dziś dotknąć Jezusowych ran? A przecież wciąż nam je okazuje, gdy stawia na naszych drogach ludzi cierpiących na ciele i duszy. Ilu z nas potrafi pod wpływem takiego spotkania wyznać: „Pan mój i Bóg mój!”? Tomasz na widok pamiątek cierpienia nie stracił wiary, ale ją zyskał. Zazwyczaj, widzimy to dzisiaj, jest na odwrót. Rany zadawane Bogu w Kościele nie rodzą wiary, ale bunt. To nie jest doświadczenie, pod wpływem którego ludzie zginają kolana w pokorze, ale impuls popychający ich do odejścia, umycia rąk.
„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” – słyszymy dzisiaj z ust Jezusa. Słowa te brzmią jak przytyk skierowany w stronę wątpiącego Tomasza, ale nim nie są. Pan przecież wiedział, jak żarliwe pragnienie poznania prawdy kryło się za niedowiarstwem Didymosa. Nazywając szczęśliwymi tych, którzy uwierzyli Jego słowu, owszem, wyróżnia ich, ale też nie zamyka drogi do szczęścia tym, którzy szukają jej po swojemu.