To było wówczas, w 1944 r., naturalne skojarzenie: bestialstwo i Ukraińcy. Wszak wciąż trwała rzeź na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, której szokujące epizody wstrząsały Polakami w innych regionach kraju. Wiedza na temat tego, co działo się na wschodzie, była wówczas ograniczona, istniało jednak przekonanie, że stało się tam coś niewypowiedzianie strasznego, a winowajcami byli Ukraińcy. Samo określenie „Ukrainiec” nabrało więc w Polsce znaczenia jednoznacznie negatywnego, kojarzonego ze zwierzęcym okrucieństwem, budzącego powszechny strach. Zatem gdy w walczącej Warszawie pojawili się żołnierze mówiący językiem brzmiącym nutą wschodniosłowiańską, skojarzenie było oczywiste – to Ukraińcy.
Świadkowie i badacze
Tak narodziło się przekonanie, które miało i ma wielką moc – wszak jesteśmy skłonni wierzyć bardziej świadkom niż historykom. Przecież ci pierwsi widzieli na własne oczy, a tamci jedynie poprzez perspektywę relacji, dokumentów i badań. Świadek zawsze będzie miał większą wiarygodność niż badacz. Jakże mylne to przekonanie. Pamięć jednostki nie jest obiektywnym odzwierciedleniem przeszłości, ciążą na niej osobiste doświadczenia, urazy, stereotypy i uprzedzenia. Po latach człowiek nie jest w stanie oddzielić tego, czego był naocznym świadkiem, od wszystkiego, co zasłyszał, co wynika z jego nabytych później przekonań. Relacje świadków mają dla historyka wielką wartość, ale tylko w konfrontacji z dokumentami, pozwalającymi na ich weryfikację, oddzielenie tego, co obiektywne od tego, co subiektywne.
Tak jest z domniemanym udziałem jednostek ukraińskich w tłumieniu powstania warszawskiego: są o tym przekonani świadkowie, nie są historycy. Czyje opinie mają większy wpływ na kształtowanie pamięci zbiorowej? Zadaniem historyka jest jednak przekraczanie progu pamięci jednostek, dążenie do uzyskania obrazu obiektywnego, wyzbytego uprzedzeń i doraźnie uwarunkowanych przekonań. Jakże trudno świadkom uznać zobiektywizowaną narrację historyków, przecież oni „widzieli na własne oczy”. Powinniśmy o tych paradoksach pamiętać, gdy przyglądamy się dziejom powstania warszawskiego i mniemanego udziału Ukraińców w kaźni mieszkańców stolicy.
Bezrefleksyjne skojarzenia
Ukraińcy, którym przyszło szukać „na łaskawym chlebie” schronienia w Polsce po traktacie ryskim w 1921 r., tworzyli liczną i aktywną diasporę. Polska ich zdradziła, podpisując umowę z Rosją, ale była przecież jedyną szansą na podtrzymanie sprawy niepodległej Ukrainy (pisałem o tym w „Przewodniku” 29/2022). Ukraińcy po ataku niemieckim na ZSRR w czerwcu 1941 r. ujrzeli szansę na odbudowę niepodległej Ukrainy pod auspicjami Niemiec. Wielu Ukraińców zaangażowało się we współpracę z Niemcami i dało się wykorzystać dla celów nazistowskiej polityki. Po stronie niemieckiej walczyły złożone z Ukraińców tzw. Drużyny Ukraińskich Nacjonalistów, czyli bataliony „Nachtigall” i „Roland” oraz ochotniczej Dywizji SS „Galizien” (po ukraińsku „Hałyczyna”).
Jak wielkie były ukraińskie nadzieje, tak srogim był zawód. Dla owładniętych ideami rasizmu przywódców III Rzeszy Ukraińcy nie byli partnerami, ale częścią masy słowiańskich podludzi. Idea „samostijnej (niepodległej) Ukrainy” została zatem zepchnięta w otchłań walki ze wszystkimi: Niemcami, Polakami i sowiecką Rosją i poczęła wyradzać się w akty ludobójcze. Tak było na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w 1943 i 1944 r., podczas nieludzkiej czystki etnicznej, poprzez którą UPA pragnęła tworzyć podstawy przyszłej, narodowo „czystej” Ukrainy. To wtedy pojęcie „Ukrainiec” stało się dla Polaków synonimem okrucieństwa. Mało kto był wówczas skłonny do rozróżnień między tym, co rosyjskie, białoruskie i ukraińskie. Jeśli dochodziło do zbrodni, byli z nimi kojarzeni Ukraińcy i nikt inny.
Dlatego właśnie okrucieństwa słowiańskich oddziałów walczących w składzie Wehrmachtu i SS podczas tłumienia powstania warszawskiego zostały bezrefleksyjnie skojarzone z Ukraińcami. Organ Komendy Głównej AK – „Biuletyn Informacyjny” z 20 sierpnia 1944 r. poświęcił Ukraińcom obszerny komentarz: „najdzikszym narzędziem nieprzyjacielskiego terroru w Warszawie stali się od pierwszego dnia Powstania – Ukraińcy”. Tymczasem rzeczywistość była inna.
Dwa oddziały
Wedle ustaleń wybitnego badacza relacji polsko-ukraińskich prof. Grzegorza Motyki, po stronie niemieckiej w dniu wybuchu powstania warszawskiego były dwa oddziały złożone z Ukraińców. Jedna kompania policji (licząca 80–150 ludzi) i drugi oddział w sile kompanii (do 150 ludzi), który stanowił część załogi SS, stacjonującej w budynku dawnej Wyższej Szkoły Nauk Politycznych przy ul. Wawelskiej. W literaturze często pojawia się pogląd, iż w Warszawie masowych mordów na ludności dopuściła się Dywizja SS „Galizien”. Jednak w tłumieniu powstania dywizja, jako oddzielna jednostka bojowa, z całą pewnością udziału nie brała. Liczba i siła ukraińskich jednostek walczących po stronie niemieckiej w żaden sposób nie przystaje do powszechnej opinii, wedle której Ukraińcy odpowiadają za większość popełnionych w czasie powstania zbrodni.
W rzeczywistości przypisywane Ukraińcom okrucieństwa dokonane zostały przez oddziały kolaborantów rosyjskich. Przeciwko powstańcom i ludności cywilnej Warszawy skierowano liczący 1700 żołnierzy pułk z brygady Rosyjskiej Narodowej Armii Wyzwoleńczej (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija – RONA) Bronisława Kamińskiego. Złożoną z niemieckich kryminalistów brygadę Oskara Dirlewangera wspierały m.in. złożone z Turkmenów dwa bataliony Wschodniomuzułmańskiego Pułku SS, dwa bataliony azerskie oraz pułki kozackie. Wszystkich ich określano jako Ukraińców. Tak naprawdę podczas powstania w Warszawie znajdowały się tylko nieliczne pododdziały ukraińskie, a przypisywane im zbrodnie były dziełem innych jednostek, przede wszystkim rosyjskiej brygady RONA oraz oddziałów azerskich i wschodniomuzułmańskich.
Wśród powstańców
Trudno się dziwić, że w takich okolicznościach Ukraińcy – mieszkańcy Warszawy, spotykali się z brakiem zaufania. W czasie powstania wielu Ukraińców spotkał przykry los. Już od pierwszych dni jego trwania powstańcze służby bezpieczeństwa poczęły wyszukiwać i zamykać Ukraińców. Zatrzymanych kierowano do policyjnych i wojskowych aresztów, a następnie wykorzystywano ich do różnych prac.
Tymczasem odnaleźć ich można było wielu wśród walczących powstańców. Już pierwszego dnia powstania w walce z okupantem na placu Dąbrowskiego zginął Orest Fedorońko, podchorąży „Fort” z Komendy Dywersji AK, syn głównego prawosławnego kapelana WP Szymona Fedorońki, zamordowanego w Katyniu. Brat Oresta – Wiaczesław, jako podchorąży „Sławek”, także brał udział w powstaniu. Walczył w zgrupowaniu Radosława; poległ 18 sierpnia 1944 r. W walkach AK na Mokotowie, w zgrupowaniu „Baszta”, brał udział Andrzej Hitczenko, syn Iwana, konsula rządu Ukraińskiej Republiki Ludowej w Polsce. Był dwukrotnie ranny.
Na początku sierpnia 1944 r. Niemcy zamordowali ówczesnego proboszcza prawosławnego Antona Kalyszewycza wraz z rodziną, a także dzieci i personel prawosławnego sierocińca mieszczącego się przy ul. Wolskiej. Na Starym Mieście, przy ul. Podwale 5, mieściła się cerkiew prawosławna Świętej Trójcy, w której modlili się warszawscy Ukraińcy. Wielu z nich brało tu śluby i chrzciło swoje dzieci. W drugiej połowie sierpnia świątynia została całkowicie zniszczona, a pod jej gruzami zginął wikariusz wraz z żoną, synkiem i teściową. Te epizody, jakże różne od stereotypów, nie są obecne w polskiej pamięci.
Nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na pytanie, jak zachowaliby się żołnierze kolaborujących z Niemcami oddziałów ukraińskich, gdyby zostali wysłani do walki z walcząca Warszawą. Być może, tak jak na Wołyniu, rozegrałby się kolejny dramat ukraińsko-polskiego bratobójstwa. Jest to całkiem prawdopodobne. Jednak pomimo zakorzenionego w Polsce stereotypu nie można doliczać zbrodni popełnionych podczas powstania warszawskiego do rachunku, który zwykliśmy wystawiać ukraińskim nacjonalistom spod znaku UPA.