Logo Przewdonik Katolicki

Rosyjskie zbrodnie

Jacek Borkowicz
W niedzielę 3 kwietnia, już po wyparciu Rosjan z okolic Kijowa, w Buczy, Irpieniu i Hostomlu znaleziono ciała ponad 400 cywilów fot. Sergei SUPINSKY / AFP/East News

Trupy cywilów leżą na ulicach. Niektóre ofiary mają ręce związane do tyłu, widać, że przeprowadzono na nich regularne egzekucje. Jednak większość ciał leży, gdzie popadło. Rosjanie strzelali tutaj do wszystkiego, co się rusza.

Na całym obszarze pomiędzy Kijowem a białoruską granicą, wyzwalanym od okupanta od 31 marca, naliczono, jak dotąd, 410 zabitych cywilów. Najwięcej, bo aż 300, w Buczy, miejscowości położonej na północny wschód od stolicy, tuż obok lotniska Hostomel, o które od początku inwazji toczyły się zacięte walki. Jak się wydaje, Rosjanie mordowali tu ludzi przez cały miesiąc swojego pobytu. Zwłoki walały się nieuprzątnięte nawet przed domami, w których kwaterowali sołdaci. Okupanci co prawda wykopali kilka dużych dołów, by zrzucić do nich wszystkie ciała, ale plan wykonali tylko częściowo, a na dnie jednego z takich zagłębień widać ludzkie ręce, nogi i głowy wystające z piasku. Wszystkie czynności rosyjskich żołnierzy: zabijanie cywilów, chowanie ich, wreszcie odwrót – wykonywano w pośpiechu.

Bezsilna wściekłość
I chyba właśnie w tych ostatnich godzinach, dosłownie w momencie ucieczki, Rosjanie strzelali do wszystkich napotkanych osób. Znamy tę reakcję z II wojny światowej: kiedy w czerwcu 1941 r. Hitler uderzył na ZSRR, Sowieci wymordowali tysiące ludzi przetrzymywanych dotąd w więzieniach. Niektórych zabito na miejscu, w więziennych piwnicach, inni masowo ginęli gnani na wschód w aresztanckich konwojach. W ten sposób dokonano masowych zbrodni we lwowskich Brygidkach oraz w poklasztornym więzieniu w Berezweczu.
W porównaniu z tym zwraca uwagę jeszcze jeden szczegół: okrucieństwo oprawców. Wiadomo już o przypadkach na Ukrainie, w których – podobnie jak w 1941 r. na wschodnich terenach II RP – znęcano się nad ofiarami, zanim je zabito. We wsi Nowaja Basań na wschód od Kijowa gwałcono kobiety, pohańbiona została także kilkuletnia dziewczynka. Nagie ciała planowano podpalić, ale zabrakło czasu.
Jest w tym wszystkim wyraz zwyrodniałej, bezsilnej wściekłości najeźdźcy, który mimo militarnej przewagi nie może pokonać przeciwnika; mało tego, po ciężkich walkach musi się przed nim wycofać. Straty, jakie ponieśli Rosjanie podczas miesięcznej próby blokady Kijowa, są kolosalne. Wszystkie trzy armie, które właśnie wycofały się spod ukraińskiej stolicy na terytorium Białorusi, mają ubytki w ludziach i sprzęcie, przekraczające niejednokrotnie połowę stanu. Rekordzistą jest chyba 37. Brygada Zmechanizowana Gwardii, zwana Budapeszteńską (czyżby za udział w masakrze tego miasta w 1956 r.?), gdzie straty sięgają 80 procent. To właśnie tam żołnierze, doprowadzeni do wściekłości nieudolnym dowodzeniem, rozjechali czołgiem własnego dowódcę, pułkownika Miedwiediewa. Świadkiem tej porażki była ludność cywilna, która w widomy sposób, jednoznacznie opowiadała się przeciwko okupacji. Ci ludzie, nie zaś nieosiągalni ukraińscy żołnierze, stali się więc ofiarą rosyjskiego odwetu.

Jak mięso armatnie
Pierwsi ukraińscy żołnierze, którzy wkroczyli na wyzwolone tereny, witani są entuzjastycznie przez mieszkańców. Ludzie wychodzą z domów i piwnic, nierzadko po raz pierwszy od miesiąca, wiwatują, częstują chłopaków tym, co jeszcze zostało z zapasów. Mimo to władze apelują do uchodźców, aby jeszcze nie wracali do swoich domów. Wpierw odpowiednie służby muszą rozpoznać teren, usunąć miny i ładunki wybuchowe rozmieszczone w różnych miejscach, nawet pod ciałami zamordowanych. Część nie ma i tak dokąd wracać – domy położone w strefie walk zostały całkowicie zniszczone.
Wymiar symbolu ma powrót ukraińskiej władzy do elektrowni atomowej w Czarnobylu. Rosjanie zajęli ją w pierwszych dniach inwazji, aresztując personel straży zakładowej oraz internując na miejscu pracowników cywilnych. Pod koniec marca okupant opuścił elektrownię, zabierając ze sobą więzionych strażników, zaś cały obiekt, do momentu pojawienia się w nim formacji ukraińskich, przez pewien czas pozostawał kompletnie niechroniony. Wiadomo też, że rosyjskie oddziały stacjonowały w miejscach, w których nadal utrzymuje się wysoki poziom skażenia. Według wstępnych informacji wśród żołnierzy tych oddziałów notuje się już objawy choroby popromiennej. To skrajnie bezduszne postępowanie dowództwa względem własnych podkomendnych nie stanowi wyjątku; wiadomo już, że powszechną praktyką było pozostawianie własnych zabitych, a nawet rannych, na polu bitwy. Rosjanie traktują swoich żołnierzy jak mięso armatnie, stąd najwięcej rozgoryczenia pod adresem Putina nie daje o sobie znać w Moskwie ani Petersburgu, lecz w przyfrontowych miejscach kwaterowania oddziałów rosyjskiej armii. Czym to się skończy, nie wiadomo, można tu tylko przypomnieć fakt, że początkiem zawalenia się carskiej Rosji w 1917 r. był właśnie bunt żołnierzy na niemieckim froncie.

Kwiecień będzie decydujący
Pod koniec marca ukraiński kontrwywiad upublicznił przechwycone, tajne plany rosyjskiego sztabu, zatwierdzone onegdaj przez Putina. Według wersji „D-plus 30” inwazja miała się zakończyć w ciągu miesiąca zajęciem całej Ukrainy, może z wyjątkiem jej zachodnich skrawków w postaci Lwowa i Zakarpacia. Kijów miano opanować w dwa-trzy dni przy użyciu sił powietrznodesantowych, Odessę planowano zająć od strony morza. Jak wiadomo, nic z tych planów nie wyszło, a jedynym realnym sukcesem rosyjskiej armii stało się zdobycie Chersonia i odblokowanie Krymu, do którego puszczono kanałem słodką wodę z dnieprowego zbiornika w Kachowce. Na wszystkich innych odcinkach najeźdźcy utknęli, nie zdobywszy żadnego z dużych miast, nawet Charkowa leżącego tuż za rosyjską granicą.
Przyszła zatem pora na plan rezerwowy, noszący kryptonim „D-plus 60”. „D” to, jak można się domyślać, dzień inwazji (przypomnijmy, że nastąpiła 24 lutego), sześćdziesiątka w rozwinięciu skrótu to 60 dni. Dwa miesiące od początku wojny oznaczają, że na „denazyfikację Ukrainy” ekipa Putina przeznaczyła jeszcze cały kwiecień. Dalej walczyć nie wypada, trzeba będzie bowiem przeprowadzić tradycyjną paradę zwycięstwa na placu Czerwonym, która, jak wiadomo, przypada 9 maja, w rocznicę zakończenia II wojny światowej.
Niezależnie od parady pojawia się pytanie, czy Rosjanie będą mieli rezerwy do prowadzenia dalszej walki. Wiele wskazuje na to, że nie będzie to łatwe. Oczywiście w wielkim kraju można powoływać pod broń kolejne roczniki poborowych, ale samo ich wyszkolenie przed posłaniem na front będzie trwało minimum miesiąc. A przez ten miesiąc w teatrze działań wojennych mogą zajść zasadnicze zmiany.
Rosjanie zdają sobie z tego sprawę, dlatego, jak na razie, mobilizują kogo się da spośród wyszkolonych już kadr. Wiadomo o najemnikach z Syrii oraz Czarnej Afryki, chodzą też słuchy o powoływaniu młodzieży ze szkół kadeckich. To jednak już chyba ostatnie rosyjskie rezerwy jako tako gotowe do walki.
A to dopiero połowa problemu, drugą jest wspomniany moralny rozkład walczącej armii. Jego rzeczywiste rozmiary znają tylko sami dowódcy, z odprysków informacji, jakie do nas docierają (głównie z zeznań jeńców, składanych stronie ukraińskiej) wynika jednak, że sytuacja jest poważna, grożąca w każdej chwili wybuchem buntu. A to by oznaczało załamanie się od środka rosyjskiego porządku. Zbuntowanych sołdatów nie będzie bowiem miał kto pacyfikować. Wygląda więc na to, że rzeczywiście kwiecień może być miesiącem krytycznym, jeśli chodzi o przebieg tej wojny. Ale nie tak, jak planowano na Kremlu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki