Miłość, choć oczywiście jest jedna i zawsze ta sama, ma kilka wymiarów. Każdy z nich skierowany jest ku jakiejś osobie. Wyróżniamy na przykład miłość Boga, miłość do drugiego człowieka, ale też miłość samego siebie. Obserwując te wymiary w naszym życiu, możemy sprawdzić, czy naprawdę kochamy. Dobrze jest też pamiętać, że dojrzewanie do miłości to odrębna rzeczywistość, niezwiązana bezpośrednio z innymi obszarami rozwoju. Często spotykamy ludzi, którzy są bardzo rozwinięci na różnych poziomach – na przykład intelektualnie. Można jednak zostać wybitnym specjalistą w jakiejś dziedzinie, a jednocześnie być kompletnie niezdolnym do miłości. Także rozwój religijny powinien znaleźć się w funkcji miłości, ponieważ nawet bycie bardzo religijną osobą nie znaczy, że potrafimy kochać właściwie. W zasadzie każdy rozwój albo znajduje się w funkcji miłości i w związku z tym popycha nas ku niej, albo jest bez znaczenia lub nawet nam szkodzi. Możemy poświęcić dużo czasu działaniom, które w sposób zauważalny nas rozwijają, ale z punktu widzenia głównego celu, czyli miłości, są szkodliwe.
Afirmacja i wymagania
W naszej książce Rozwój. Jak współpracować z łaską zrezygnowaliśmy z wysiłków zmierzających do określenia miłości, zaproponowaliśmy jedynie jej niedoskonałą definicję. Próbowaliśmy raczej opisać miłość z perspektywy tego, co ona w nas zmienia, poznać jej relację, obserwując, jaki ma wpływ na tego, który miłuje, i tego, który jest miłowany. Nasza nieudolna definicja zakłada, że miłość to akt woli skierowany ku dobru drugiego człowieka, prowadzący go do rozwoju. Jest ona niczym ptak, który żeby latać, potrzebuje dwóch równomiernie pracujących skrzydeł – są nimi afirmacja i wymagania. Gdyby położyć zbyt duży nacisk na wymagania, wtedy miłość byłaby pełna zasad, oczekiwań, ofiarności: „jestem dla ciebie, czynię akty woli, ustalam zasady”. Czasami rodzice kochają swoje dziecko w taki sposób, że chcą, by prawidłowo się rozwijało, ukończyło studia, było wysportowane, znało dziesięć języków, ale okazują mu mało czułości – mając dobre chęci, stają się zbyt wymagający. Trzeba jednak pamiętać, że skłanianie się wyłącznie ku afirmacji, uleganie i brak granic także nie są właściwe.
Dobro, czyli co?
W miłości bardzo ważne jest ukierunkowanie na dobro drugiego człowieka. I tu pojawia się dylemat, co tak naprawdę znaczy „dobro”. Mniej więcej wiemy, czym jest afirmacja czy też co znaczy stawiać wymagania, ale czym jest dobro drugiego człowieka? Jak je rozumieć, żeby kochać prawdziwie? Gdy powiemy dziecku, że nie wolno mu czegoś robić, ono uzna, że mu tego zabraniamy, i poczuje się pokrzywdzone. Czasem mąż lub żona, którym się stawia granice, mówią: „To nie jest dla mnie właściwe, ja inaczej rozumiem dobro niż ty”. Najlepiej byłoby więc nie kierować się tym, czy nasze wymagania są przyjemne dla drugiej osoby, ale tym, czy wpływają na jej rozwój, który zgodnie z zaproponowaną przez nas definicją jest głównym celem miłości. Słowo miłość możemy w gruncie rzeczy rozumieć jako synonim słowa rozwój. Jeśli chcemy sprawdzić, czy rzeczywiście kochamy drugą osobę, upewnijmy się, czy dana relacja wpływa na nas właśnie w taki sposób. Przekładanie tego, co się dzieje w relacji, na rozwój pozwala zobiektywizować swoje doświadczenia, a to często staje się pomocne na przykład podczas terapii.
Ból rozwojowy
Doświadczamy w życiu dwóch rodzajów bólu emocjonalnego (w tym rozdziale pomijamy zagadnienie bólu związanego ze stratą, który pojawia się w nas niezależnie, czy tego chcemy, czy nie, i może stać się niezwykle ważnym motorem naszego dojrzewania). Pierwszy z nich to ból neurotyczny, który odczuwamy, czy tego chcemy, czy nie – trochę jak ból zęba. Drugi rodzaj to ból rozwojowy. Jest on zależny od naszej decyzji: możemy go podjąć lub nie, tak samo jak możemy zdecydować, czy pójdziemy na wizytę u stomatologa. Niektóre osoby poruszają się tylko w granicach wyznaczanych przez ból neurotyczny, kierując się przekonaniem, że skoro i tak doświadczają w życiu cierpienia, to nie będą sobie dokładać kolejnego dyskomfortu. Funkcjonują więc w obszarze dla nich trudnym, ale nie podejmują ruchu, który, jak im się wydaje, dodatkowo pogłębi nieprzyjemne odczucia. Ta myśl: „po cóż sobie dokładać” nie jest wyłącznie symboliczna, ale oznacza rzeczywiste „dołożenie sobie”, czyli wejście w coś jeszcze trudniejszego.
Gdy robimy jakieś ćwiczenia fizyczne, czasem powodują one pewien dyskomfort. Możemy wtedy wykonać je mimo wszystko lub zrezygnować, czyli poruszać się nadal w obszarze, w którym czujemy się bezpiecznie. Podczas terapii często zapraszamy kogoś do wyjścia poza strefę komfortu. Gdybyśmy w gabinecie robili tylko to, co jest nam znane, i nie dotykalibyśmy miejsc, które bolą, nie doświadczylibyśmy żadnego rozwoju. Czasem powtarzamy pewne schematy zachowań, chociaż wiemy, jak bardzo są dla nas szkodliwe i wyniszczające, ponieważ wydaje nam się, że skoro je znamy, to w pewnym sensie mamy nad nimi kontrolę. Jeśli nie wejdziemy w ból rozwojowy, wtedy ból neurotyczny będzie w naszym życiu narastał. Gdy jednak zdecydujemy się doświadczyć dyskomfortu, przekroczyć granicę bólu, wówczas zacznie się on zmniejszać. Możemy powiedzieć, że to psychologiczny odpowiednik przywołanego już zdania z Ewangelii: „Bo kto chce zachować swoje życie, straci je” (Łk 9, 24). Jeśli robimy wszystko, żeby zachować strefę komfortu, to ostatecznie przegrywamy życie.
Granice i wymagania
Opowiemy wam teraz historię o pewnym małżeństwie, które przez lata co tydzień przyjeżdżało na obiad do mamy – teściowej. W końcu ta sytuacja stała się dla nich męcząca. Zdecydowali się więc na trudną rozmowę:
– Mamo, stwierdziliśmy, że po piętnastu latach małżeństwa chcielibyśmy w tę niedzielę zjeść obiad sami.
– Dobrze. – Tu pojawiła się charakterystyczna mina i ton głosu świadczące o niezadowoleniu.
Małżonkowie natychmiast wyczuli, że mamusi się to nie podoba, choć ona nie powiedziała tego wprost.
– Mamo, ale możemy chyba zjeść obiad tylko we dwoje?
– Tak, możecie. Pewnie. Poświęciłam wam tyle czasu, ale wy nie musicie mi poświęcać niczego (mina!). Tak, smacznego.
– Mamo, ale… coś się dzieje?
– Nic, nic… Troszkę mnie tu ściska. – Matka pokazała na okolicę serca.
Jak sądzicie, czy małżonkowie zdecydowali się przełamać rytuał niedzielnych obiadków i wybrali się na pierwszy w historii obiad we dwoje? Jeśli byli mądrzy, to tak. Czy było im przyjemnie? Pewnie nie. Pojawiły się w nich trudne emocje: poczucie winy, może lęk o zdrowie matki albo nawet gniew. Ale powinni byli pójść – tak właśnie w tym momencie przejawiałaby się miłość, która zaprasza wszystkich do rozwoju. Małżonkowie uczyli się w ten sposób stawiania granic, dbania o własne potrzeby i nieulegania manipulacjom. Matka mogła się nauczyć żyć własnym życiem, dojrzeć emocjonalnie, zrozumieć, że nie powinna „uwieszać się” psychicznie na swych dzieciach. To, czy ostatecznie zdecydowała się podjąć trud rozwoju, to jej decyzja, za którą małżonkowie nie byli już odpowiedzialni.
Konsekwencja
Rozwojowi, a więc wzrostowi miłości, bardzo często towarzyszą nieprzyjemne uczucia. Nie oznacza to jednak, że są one negatywne. Paradoks polega na tym, że rozwój najczęściej dokonuje się w sytuacjach, które są dla nas trudne – zmiana zwykle wiąże się z dyskomfortem. Natomiast tak zwane pozytywne uczucia, odbierane jako przyjemne, nierzadko blokują prawdziwą miłość, a więc w rzeczywistości wcale nie są tak pozytywne, jak mogłoby się wydawać. Gdyby stworzyć statystykę, czy więcej głupoty i krzywdy w ludzkim życiu pojawia się przez uczucia przyjemne, czy przez nieprzyjemne, moglibyśmy się nieźle zdziwić. Co zatem robić, gdy w odpowiedzi na stawianie granic pojawia się u kogoś gniew lub nawet agresja? To oczywiście zależy, komu je stawiamy – inaczej zareagujemy na głupio postępującego szefa, a inaczej na dziecko. Jednak w każdym przypadku bezpiecznie jest stosować wypowiedzi, w których wprost mówimy, co czujemy i jakie mamy oczekiwania, czyli dać drugiej osobie informację zwrotną. Czasem warto posłużyć się metodą „zdartej płyty” – polega ona na beznamiętnym powtarzaniu swej opinii, dopóki nasza granica lub wymaganie nie zostaną uwzględnione. Przy stawianiu granic ważna jest konsekwencja. Jeśli raz je postawimy, ale przy następnej sytuacji znów ulegniemy, to popełnimy poważny błąd taktyczny. Zmiana jest możliwa dopiero wtedy, gdy będziemy się trzymali tego, co postanowiliśmy. W sytuacji skrajnej, jeśli ktoś permanentnie narusza nasze granice i nie respektuje stawianych mu wymagań, miłość może się domagać rzadszego kontaktu z nim lub nawet separacji. Czasem trzeba będzie powiedzieć: „Nie pozwolę się tak traktować, mam zupełnie inne zdanie. Jeśli będziesz na mnie krzyczeć, nie będę z tobą rozmawiać, wychodzę”. Zdarza się, że osoby przychodzące do naszego gabinetu mają pretensje do kogoś, że przekracza granice, które stawiają, i liczą, że w końcu zacznie ich przestrzegać. Tak się jednak nie stanie: jeżeli będziemy czekać, aż druga strona się zreflektuje, to może nigdy nie nastąpić. Jeśli przestaniemy oczekiwać zmiany od kogoś, a popracujemy nad własnym zachowaniem, wykonamy ważny ruch w stronę rozwoju.
O krok dalej
Jeśli ktoś, jak gdyby nigdy nic, po raz kolejny przekracza naszą granicę, warto wyraźnie zaznaczyć, że nie zgadzamy się na takie zachowanie z jego strony. Oczywiście nie jest to proste, ale nie ma innej rady. W ostateczności należy nawet powiedzieć: „W związku z tym, że to się ciągle powtarza, nie będziemy się spotykać na takich zasadach, jak dotychczas, możemy się widywać w kawiarni, restauracji, na innym gruncie albo przy kimś, ale nie spotkam się z tobą sam na sam”. Szukajmy w takiej sytuacji innych warunków i wsparcia, żeby ochronić siebie.
W tym kontekście pojawia się piękny temat miłości miłosiernej. Szczytem rozwoju interpersonalnego nie jest asertywność. Owszem, jeśli ktoś wcześniej nie rozwinął w sobie tej cechy, to może być ona ważnym do osiągnięcia punktem, jednak dla nas, chrześcijan, szczytem rozwoju jest miłość miłosierna – pojawia się ona, gdy potrafimy już obronić siebie, ale czasem z tego rezygnujemy, właśnie ze względu na miłość. Jednak pamiętajmy: aby siebie dać, trzeba najpierw siebie mieć.
Może się zdarzyć, że ktoś nie będzie chciał zmienić swojego zachowania lub okaże się ono w nim zbyt silnie zakorzenione. Wtedy, jeśli chcemy dalej utrzymywać relację z tą osobą, musimy po prostu zaakceptować taki stan rzeczy. (Jak już wspomniano wyżej – nie znaczy to, że mamy pozwolić się ranić, godzić się na przemoc, że nie powinniśmy bronić naszych dzieci, domu itp. Miłość miłosierna nie znosi tego, co zostało powiedziane wcześniej). Na tym właśnie polega różnica pomiędzy asertywnością a miłością miłosierną. Ważne jednak, że to z miłości i wolności dajemy drugiemu człowiekowi jeszcze jedną szansę. Moglibyśmy powiedzieć „nie”, a jednak z tego rezygnujemy. Czekamy. Oczywiście jeśli nie jest to destrukcyjne dla nas samych lub dla tego, kogo kochamy. Kresem naszego rozwoju nie jest asertywność, ale miłość miłosierna.
Marcin: Matka pewnej kobiety nieustannie przekraczała jej granice w domu, małżeństwie, rodzinie i do tego była agresywna. Córka przeszła terapię DDA i zmieniła zachowanie na bardziej asertywne. Jednak zobaczyła wówczas, że relacja pomiędzy nią a jej rodzicielką całkowicie się rozsypuje. Zabrakło dopełnienia miłością. Z czasem owa kobieta uświadomiła sobie, że jej matka już się nie zmieni, pozwoliła jej więc coś ugotować czy pomóc w domu, nawet jeśli ta czasem nadal robiła to bez wyczucia. Córka wiedziała bowiem, że więź pomiędzy nimi jest cenniejsza niż twarda obrona swojego terytorium. To bardzo piękny przykład osoby, która przeszła punkt asertywności i weszła w miłość miłosierną. Gdy już potrafimy się obronić, możemy z zupełnie innej perspektywy pozwolić drugiemu człowiekowi naruszać nasze terytorium, jeśli tylko nie jest to destrukcyjne ani dla nas, ani dla niego. Najpierw trzeba jednak umieć powiedzieć „nie”, żeby móc w wolności powiedzieć „tak”.
Tekst pochodzi z książki Otwarci na miłość powstałej na podstawie nagrań konferencji ks. Krzysztofa Grzywocza oraz Moniki i dk. Marcina Gajdów zrealizowanych w Centralnym Ośrodku Duszpasterstwa Akademickiego „Maciejówka” we Wrocławiu i wydanej przez Wydawnictwo 2RYBY.PL oraz Fundację Mathesianum.
Część śródtytułów od redakcji.