Na czacie zorganizowanym przez Platformę Obywatelską internauta spytał, czy w szkole powinny wisieć krzyże. – Nie – krótko opowiedział Tusk. – Bardzo chciałbym, żeby miejscem, gdzie wszyscy, którzy wierzą, mogli się spotkać, był kościół. (...) Miejsca publiczne, takie jak Sejm czy szkoła, powinny być wolne od symboliki religijnej – dodał.
Ta wypowiedź wywołała – ma się rozumieć – burzę. Politycy PiS i konserwatywni publicyści przypominali mu przede wszystkim, że zmienił zdanie. Tak mówił o tym w 2013 r. jako premier: „Świeckość państwa, autonomia państwa od Kościoła może się wyrażać w inny sposób, a nie awanturami o to, czy krzyż ma wisieć, czy nie. Mi krzyż w Sejmie nie przeszkadza”.
Część argumentów przeciw Tuskowi jest absurdalna. Wypomina mu się, że kiedyś fotografował się z rodziną z krzyżem w tle. Czym innym jest obecność religijnego symbolu w mieszkaniu, czym innym w miejscu publicznym. Ale naturalnie nietrudno zauważyć, że staro-nowy lider PO zmienił stanowisko. Wpływ na to ma zapewne trening polityczny w zlaicyzowanej zachodniej Europie i łowienie nowych trendów w samej Polsce.
Co ciekawe, w wywiadzie dla „Polityki” były premier starał się wrócić do roli polityka umiarkowanego. Ogłosił, że „dobra władza nie powinna służyć ani kontrreformacji, ani rewolucji”. Mimo to Tomasz Terlikowski tłumaczy jego zwody w sprawie krzyża grą o elektorat lewicy. Choć sam Terlikowski opowiada się podobno nadal za krzyżami w szkołach czy urzędach, po raz kolejny zaleca katolikom, aby się nowym trendom nie dziwili.
Ja mógłbym dorzucić jeszcze garść innych, nowych okoliczności, choćby malejący prestiż samego Kościoła. To bardzo niesprawiedliwe, bo ten znak jest dokładnie tym samym, czym był kiedyś. Ale wielu Polaków łączy go tylko z krytykowaną, ziemską instytucją, odbiera przez pryzmat polityki.
Co pisząc i rozumiejąc, sam zdania nie zmieniam. Można analizować Tuskowe gry o elektorat czy poboczne konteksty. Ale jest też pytanie o racje. Sądzę, że nawet ludzie odrzucający katolicyzm, w idealnym, wyobrażonym przez mnie społeczeństwie powinni uznawać krzyż jako element kulturowej ciągłości, a także synonim cywilizacji opartej na miłosierdziu, przebaczeniu i poświęceniu.
W końcu dlaczego tolerujemy krzyż na karetkach pogotowia i na sztandarze światowej organizacji niosącej dobroczynność? Kiedyś rozumiało to wielu ateistów i agnostyków. Dziś odmowę zrozumienia tego postrzegam jako umysłową i etyczną ułomność. Świat bez krzyża, także w miejscach publicznych, nie będzie lepszy.
Naturalnie można to przekonanie kontrować, choćby uczuciami nie ateistów, ale wyznawców innych religii. Jest ich w Polsce wciąż nie za wielu, ale poszanowania ich odczuć trudno ignorować. Możliwe, że szkoła czy urząd powinny być „neutralne” dla nich. Innym argumentem praktycznym jest pytanie, na ile krzyż może i powinien być przedmiotem politycznej wojny. – Nie jesteśmy muzułmanami – powiedział kiedyś w mojej obecności pewien biskup, zachęcany przez świeckich prawicowych publicystów do większej wojowniczości. No właśnie.
Czy katolicy powinni w imię szacunku dla nikłej mniejszości i w imię unikania politycznej bitki, w której krzyż staje się już nie tematem nawet, a narzędziem, cofać się bez oporu? Krew się we mnie burzy, kiedy o tym myślę. Polska bez krzyża w publicznej przestrzeni będzie mniej moją Polską.
Mam świadomość, że ten mój wywód składa się z samych sprzeczności. Ale z takich sprzeczności składa się życie. Nie raz i nie dwa stajemy wobec pytania, jak reagować na małoduszność bliźnich. Jedno nasuwa się na początku: na pewno nie agresją, która prowadzi do nienawiści.