Czasami są one spowodowane spadającymi na nas trudnymi doświadczeniami: umiera ktoś bliski, pojawia się poważna choroba, wpadamy w tarapaty finansowe, tracimy pracę… Lista może być długa. Zadajemy sobie wówczas pytanie o to, gdzie był Bóg, gdy to wszystko się działo. Czy naprawdę mógł do tego nie dopuścić? A jeśli mógł, to czyżby chciał nas zostawić bez ratunku?
Nie wypuszczać Bożej ręki
Zdarza się też, że zniechęcamy się, gdy Bóg nie wysłucha naszej modlitwy. Mieliśmy jakąś ważną intencję, o coś bardzo Go prosiliśmy, a On nie posłuchał. Stało się zupełnie inaczej i nie potrafimy się wewnętrznie pozbierać.
Podstawy naszej wiary mogą się również zachwiać, kiedy pomyślimy o tajemnicy cierpienia, zwłaszcza niezawinionego – kiedy widzimy boleści niewinnych dzieci umierających na oddziałach onkologicznych, albo gdy dowiadujemy się o strasznych nieszczęściach, które nagle spadają na niewinnych ludzi.
Kryzysy wiary wynikają niekiedy także ze zgorszeń, zwłaszcza spowodowanych przez ludzi, którzy byli dla nas wzorem lub autorytetem. Ich postawa miała nas budować, podnosić na duchu, a tymczasem stała się antyświadectwem.
Bywa wreszcie, że do kryzysu przyczynia się nasza własna słabość: męczy nas jakieś uzależnienie albo doskwierają upadki. Walczymy, modlimy się, wytężamy duchowo – i nic, nadal upadamy. To może podcinać skrzydła i prowokować do pytań, czy wiara nadal ma sens.
Kiedy przychodzą tego typu próby, nie wolno się wymądrzać. Nie można udawać, że nasz kryzys nie jest niczym wielkim, albo że wiemy, jak sobie z nim spokojnie poradzić. Trzeba uszanować to, co się dzieje w naszym wnętrzu, i pozwolić sobie na spokojne przeżycie kryzysu (ale nie na niewiarę!). Należy rozumieć, że coś zostało w nas zranione, coś umarło, z czymś zupełnie nie potrafimy się uporać. Trzeba wypłakać swój ból – brak ojca, chorobę matki, doświadczenie bycia bitym czy poniżanym, zgorszenia, żałobę, niewysłuchane modlitwy, rozczarowanie Bogiem, który nie pomógł…
Ale równocześnie nie wolno wypuszczać Bożej ręki. Nawet gdy jesteśmy na Niego źli i na modlitwie wyrażamy pretensje, że nas nie wysłuchał, to równocześnie musimy się Go kurczowo trzymać. Zagubienie w nieznanym terenie nie jest przecież powodem, aby porzucić Przewodnika, który zna drogę wyjścia. Nawet jeśli wydaje się nam, że to przez Przewodnika właśnie wpadliśmy w tarapaty. W jaki sposób więc pokonuje się wymienione przed chwilą kryzysy wiary i jak o nią skutecznie wówczas walczyć?
Po pierwsze: modlić się!
Czasami ludzie dziwią się, że ich wiara stygnie, i szybko się orientują, że stają się niewierzący. Ale powodem jest niejednokrotnie fakt, że przestali się modlić. Ilustracją tego są dramatyczne losy niektórych małżeństw, w których jedna osoba wyemigrowała za granicę do pracy. Gdy długo jej w domu nie ma i małżonkowie się nie spotykają, to po powrocie okazuje się, że nagle nie mają oni o czym ze sobą rozmawiać, nie czują swojej wewnętrznej bliskości, a ich relacja w zatrważającym tempie się rozluźnia.
To samo prawo dotyczy wiary. Jeśli się nie modlimy, to – choćbyśmy sobie wszystko pięknie w głowie poukładali – nigdy nie będziemy wierzącymi. Kto się modli, ten prawdziwie spotyka Boga. A kto się nie modli, ten po prostu Go nie spotyka, więc jego relacja z Bogiem szybko wygasa. O wiarę walczy się na kolanach i na kolanach ona wzrasta.
Po drugie: słuchać tego, co Pan Bóg ma do powiedzenia
A więc należy koniecznie czytać z wiarą Pismo Święte i wsłuchiwać się w Boże słowo. Może trzeba naszą Biblię na nowo odszukać gdzieś na regałach, odkurzyć i wyjąć na wierzch, aby do nas wołała: czytaj mnie! Pan Bóg przemawia do nas także przez słowo wygłoszone w świątyni i przy innych okazjach, czasami zupełnie niespodziewanych. Święty Paweł, który miał wielkie doświadczenie w słuchaniu Boga, poucza: „Wiara rodzi się z tego, co się słyszy. Tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa” (Rz 10, 17).
Po trzecie: zawierzać Bogu mimo wszystko
Czy się wali, czy się pali – należy trzymać się mocno Boga i ufać, że nas przez wszystko przeprowadzi. Gdy mimo trudności i buntów zawierzamy Mu, to szybko zaczynamy odkrywać, że w wierze nie chodzi o to, żeby w naszym życiu wszystko było zawsze w najlepszym porządku. Na ziemi nie możemy wszyscy być wiecznie piękni, młodzi i zdrowi. Tacy będziemy w niebie. Stąd musimy przecież kiedyś odejść i odejść muszą nasi bliscy.
Bóg uczy nas, że On nie służy do tego, by spełniać nasze zachcianki i gwarantować bezproblemowe życie. Stąd na modlitwie nie zawsze otrzymujemy to, co chcemy. Ale zawsze otrzymujemy Jego! W przeciwnym wypadku nigdy nie wyszlibyśmy z krainy naszego egoizmu. Nasze „niewysłuchane” modlitwy faktycznie zawsze są wysłuchane, tylko czasami Bóg – jak troskliwy rodzic do dziecka, które w sklepie chciałoby wykupić wszystkie słodycze – musi powiedzieć: „nie” (albo przynajmniej: „nie teraz”). To nie On ma spełniać nasze modlitewne polecenia, ale to my mamy szukać Jego woli. I tylko w ten sposób zrozumiemy, gdzie jest prawdziwe szczęście. Bóg prowadzi nas głębiej, niż byśmy się tego mogli w najśmielszych wyobrażeniach spodziewać. Dlatego musi nas nauczyć, że cierpienie ma sens i że sens mają momenty, które na początku wydają się nam kompletnie bezsensowne. Ale równocześnie nie wolno wypuszczać Bożej ręki. Nawet gdy jesteśmy na Niego źli i na modlitwie wyrażamy pretensje, że nas nie wysłuchał, to równocześnie musimy się Go kurczowo trzymać.
Zagubienie w nieznanym terenie nie jest powodem, aby porzucić Przewodnika, który zna drogę wyjścia. Nawet jeśli wydaje się nam, że to przez Przewodnika właśnie wpadliśmy w tarapaty.
Fragment książki Wiara. Podręczny przewodnik, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2021