Polacy udręczeni niemieckimi represjami, pogardą okupanta, widoczną w napisach „nur für Deutsche”, głęboko urażeni w swej narodowej i ludzkiej godności, poszukiwali wszystkiego, co mogłoby umocnić ich w poczuciu własnej wartości, przezwyciężyć dojmujące uczucie klęski. Tak wiele pracy i nadziei zainwestowało pokolenie Polski niepodległej w jej utworzenie, tak mocno wierzyło, iż cud odzyskania suwerenności był elementem Bożego zamysłu. Skoro Najświętsza Maryja Panna uratowała nas od bolszewickiej pożogi w 1920 r., to znaczy przecież, że jest Rzeczpospolita czymś więcej niż państwo, jest „narodem wybranym Najświętszej Maryi Panny”, jak pisał w swych zapiskach prymas Polski kard. August Hlond.
Jesteśmy tutaj w sferze mitu, który nie oznacza fałszu, celowego zniekształcenia prawdy historycznej, ale jest wyrazem potrzeby utwierdzenia przekonania o własnej wartości, historycznej niezbywalności, a przede wszystkim o nadprzyrodzonej legitymacji naszej suwerenności. „Każdy człowiek musi znaleźć taki aspekt mitu, który będzie związany z jego własnym życiem – mówił wielki amerykański mitoznawca, religioznawca, pisarz i myśliciel Joseph Campbell. – Mity w zasadzie pełnią cztery funkcje. Pierwsza jest mistyczna: gdy uświadamiasz sobie, jakim cudem jest wszechświat i ty sam, i gdy odczuwasz lęk wobec tej tajemnicy. (...) Druga (...) jest wymiarem kosmologicznym (...); ukazuje ci kształt wszechświata, ale w taki sposób, że znów dostrzegasz w nim tajemnicę. (...) Trzecia (...) jest socjologiczna, polega na podtrzymywaniu i uzasadnianiu pewnego porządku społecznego.(...) czwarta (...) pedagogiczna: w jaki sposób żyć po ludzku w każdych okolicznościach. Mity mogą nas tego nauczyć”.
Kościół w Polsce odegrał podczas II wojny światowej rolę wielkiego mitotwórcy. Podtrzymywał wartości ewangeliczne, pozostające w sprzeczności z doktrynami totalitarnych mocarstw i uczył „życia po ludzku w każdych okolicznościach”, choć nie zawsze z pełną konsekwencją.
Kościół na celowniku
Dla niemieckiego najeźdźcy Kościół był instytucją nie tylko religijną. Już od czasów bismarckowskiego kulturkampfu postrzegano go jako fundament, na którym wspiera się poczucie polskiej odrębności, zrazu religijnej, później także narodowej. „W początkach kulturkampfu decydująca była dla mnie przede wszystkim jego polska strona” – pisał w swych wspomnieniach Żelazny Kanclerz Otto von Bismarck. Kościół rzymski jest dla państwa aspirującego do absolutnego panowania nad swymi poddanymi konkurentem, potencjalnie nielojalnym, preferującym wartości uniwersalne ponad interesy narodowej wspólnoty. W takiej właśnie dwojakiej perspektywie postrzegał nazistowski okupant Kościół w Polsce. Narodowy socjalizm i jego pogańska doktryna były wrogiem chrześcijaństwa, a germański nacjonalizm dodatkowo wzmacniał dążenie do eliminacji Kościoła jako polskiej instytucji narodowej.
Dlatego już od początku okupacji niemieckiej duchowieństwo katolickie stało się przedmiotem szczególnych represji. „Klechy są naszymi śmiertelnymi wrogami” – te słowa generalnego gubernatora Hansa Franka były złowieszczą zapowiedzią prześladowań narodowo-religijnych. Ogółem naziści wymordowali w czasie II wojny światowej około 2 tys. polskich duchownych i ponad 200 sióstr zakonnych. Szczególnie tragiczny był los księży na ziemiach wcielonych do Rzeszy, czyli w Wielkopolsce, na Pomorzu, Śląsku, północnym Mazowszu i ziemi łódzkiej. W diecezji włocławskiej wymordowano 49 proc. duchowieństwa, w chełmińskiej – 48 proc., w łódzkiej – niemal 37 proc., w poznańskiej – 31 proc. Szczególnym miejscem kaźni polskiego duchowieństwa stał się obóz koncentracyjny w Dachau, przez który przeszło 25 tys. księży 24 narodowości.
Niemcy konsekwentnie dążyli do eliminowania z publicznej przestrzeni miejsc kultu katolickiego, szczególnie tam, gdzie miały one jednocześnie polski charakter. Jedną z pierwszych decyzji okupacyjnych wojsk niemieckich, które weszły do Poznania w 1939 r., było wysadzenie w powietrze pomnika Najświętszego Serca Jezusowego. Na terenach włączonych do Rzeszy w latach 1939–1944 zamknięto około 1300 kościołów i kaplic katolickich, a około 500 z nich – włącznie z katedrą poznańską – zamieniono na magazyny. Oprócz tego namiestnik Kraju Warty Arthur Greiser zarządził akcje usuwania przydrożnych krzyży i kapliczek, tradycyjnych elementów krajobrazu polskiej wsi.
Ryzykowna pomoc
Represje na terenach Generalnego Gubernatorstwa były mniej konsekwentne i systematyczne, mocno natomiast uzależnione od tego, jak władze okupacyjne oceniały postawy poszczególnych biskupów i księży. Szczególnie tamtejsi biskupi stanęli wobec trudnego wyzwania: jak zachować równowagę pomiędzy solidarnością z prześladowanymi i potrzebą wspierania ducha oporu społeczeństwa a przezornością i ostrożnością, sugerującą niewypowiadanie słów i niepodejmowanie działań mogących skutkować nasileniem represji. W ten sposób tłumaczył swoją lojalność wobec Niemców biskup katowicki Stanisław Adamski, który wezwał swoich księży do przyjęcia volkslisty i zakazał wygłaszania kazań w języku polskim. Inną postawę przyjął arcybiskup krakowski Adam Stefan Sapieha, największy wówczas autorytet Kościoła w Polsce. Co prawda zakazał księżom aktywnego zaangażowania politycznego, ale protestował publicznie przeciw niemieckim represjom, stale informował o nich Watykan i na ogromną skalę rozwinął działalność charytatywną.
Trudno dokładnie ocenić prawdziwą skalę pomocy, której udzielił Kościół eksterminowanym Polakom pochodzenia żydowskiego. Ks. Franciszek Stopniak w ciągu swoich wieloletnich badań ustalił, że w akcji pomocy dla nich brało udział 769 księży, w tym 17 biskupów. Natomiast Ewa Kurek ustaliła, że polskie zakonnice uratowały około 1,5 tys.
żydowskich dzieci, a w akcję tę było zaangażowanych ponad 200 domów zakonnych. Jednak nie zawsze i nie w każdym miejscu duchowni wykazywali się tak heroiczną postawą. Antysemityzm, szczególnie nasilony w Polsce w ostatnich latach przed wybuchem wojny i niepokojąco powszechny w przestrzeni polskiego Kościoła, wydał zatrute owoce podczas okupacji. Nierzadko możemy napotkać relacje mówiące o obojętności księży na los prześladowanych i ginących Żydów i brak reakcji na nienawistne wobec nich postawy swoich parafian. Przykładem są tu choćby wydarzenia, do których doszło w 1941 r. w Jedwabnem i okolicach.
Większy autorytet
Kościół wyszedł z czasu wojny osłabiony w sferze substancji materialnej i ludzkiej, wzmocniony jednak w wymiarze autorytetu. Wszelako niełatwo jest ocenić konsekwencje wojny i okupacji w sposób całkowicie jednoznaczny. Z jednej strony autorytet Kościoła wzrósł, z drugiej jednak destrukcji uległo wiele wymiarów życia duchowego i moralnego polskiego społeczeństwa. Niewątpliwym zyskiem było wyraźne osłabienie antyklerykalizmu, tak wyraźnego w okresie międzywojennym wśród chłopów i inteligencji. Represje okupanta usunęły istniejące wcześniej skojarzenie duchowieństwa z warstwami uprzywilejowanymi i przyczyniły się do wzrostu nastrojów patriotycznych wśród osób wykształconych. Oba te zjawiska służyły upowszechnieniu autorytetu Kościoła w społeczeństwie. Równocześnie przeżycia wojenne sprzyjały społecznej demoralizacji, upowszechnieniu „wojennego stylu życia”, m.in.: alkoholizmu, cynizmu, kultury manipulacji i obojętności, owocujących ogólną brutalizacją życia prywatnego i publicznego.
Dostrzegali ten problem polscy biskupi, najdobitniej mówił o nim w swym liście pasterskim z 1947 r. młody podówczas biskup lubelski Stefan Wyszyński: „Nie brak wszelkiego rodzaju bankrutów, wykolejeńców, tych żywych ruin, zgniecionych huraganem przemian. Iluż smutnych i niepocieszonych ludzi umieściło wszystkie swoje nadzieje w przeszłości, zamknęło dzieje swego życia i z niechęcią patrzy przed siebie; przedwcześnie postarzali, nieufni, zawiedzeni, zgorzkniali, bezwolni. Do nich należą bardzo często szeregi ludzi, zazwyczaj w sile wieku, wracających z tak zwanych lagrów i więzień, znękanych, schorowanych, złamanych, niezdolnych do innego życia. Jak trudno jest im wyzwolić się duchowo z przeszłości, ze wspomnień męki więziennej! Cóż nam pozostaje? – pytają. Uczyć się za późno! Do pracy nie jesteśmy zdolni, nie mamy sił, zapału! Iść więc po linii najłatwiejszej! Nie dotykać ran niezagojonych! Oszołomić się wódą, wyżyciem się. Dokołatać się do końca tego nędznego życia. A niekiedy przychodzi pokusa: skończyć z sobą! Tą ucieczką przed trudem i walką z twardym losem zamykają swą mękę doczesną, łudząc się, że położyli kres wieczności”.
Kłopotliwy balast
Co prawda wojenna trauma przyniosła wzrost religijności polskiego społeczeństwa, nie przekładało się to jednak na pogłębienie wiary i jej wpływ na życie codzienne ludzi. Już podczas wojny ujawniły się zjawiska, do dziś charakterystyczne dla polskiego katolicyzmu: brak poczucia uniwersalnego charakteru norm moralnych i religijność obrzędowo-magiczna. Przykładem pierwszego z nich jest pogląd, że to, co święte, kończy się na progu świątyni. Drugie uzewnętrzniało się w ludowej rytualizacji religijności oraz częstym pojawianiu się proroctw i objawień o wątpliwej wiarygodności.
Dziś owocuje odwrotem od racjonalności wiary i szerzeniem się dziwacznych praktyk pseudomistycznych, religijnością skupioną na doznaniach emocjonalnych, lęku przed rozmaitymi „zagrożeniami duchowymi”, którymi mogą być wisiorki i tatuaże, wiarą w grzech pokoleniowy, niezdrową fascynacją opętaniami i egzorcyzmami. Czyż obecne problemy wielu duszpasterzy i wiernych z zaakceptowaniem konieczności szczepienia się, utrzymywania dystansu, noszenia maseczek, czyli potwierdzonych przez naukę sposobów zwalczania pandemii, nie są właśnie przejawem deficytu racjonalności? Czy szerzenie poglądu, że „udzielanie Komunii świętej do ust nie zagraża ani jednemu Polakowi, roznoszeniem jakichkolwiek wirusów, bo to jest akt święty”, szkodliwego społecznie i sprzecznego z nauczaniem Kościoła, nie jest wyrazem religijności magicznej?
Ta inwazja magicznego myślenia, odrzucającego sojusz wiary i nauki, ma złożoną genezę, ale doświadczenia polskiego katolicyzmu na przestrzeni życia wielu poprzednich pokoleń zdają się jej ważnym składnikiem.