Logo Przewdonik Katolicki

Nie można samemu zagłębiać się we własne wnętrze

JEAN-FRANÇOIS NÖEL
fot. Roos Koole/Getty Images

Być może współczesny człowiek zapomniał o Bogu, ale pozostała mu świadomość jednego: nie może oprzeć swego życia na sobie. Chyba że oszalał.

Chodzi o rzecz wielokrotnie stwierdzaną w ramach terapii, która zaskakuje mnie i zarazem zachwyca. Skąd pacjent z taką pewnością wie, że sam siebie okłamuje, że nie pozostaje w swej prawdzie? Na czym polega to intuicyjne poznanie, które pozwoli mu powiedzieć w chwili powrotu do siebie: „To naprawdę ja!”? 

Rozpoznajemy swoją prawdę
Jak igła busoli, pozwala nam ona wrócić na właściwy kurs i położyć kres zdradzie. Tak jest w większości przypadków, jednak czasami nie wystarcza. Jeżeli nasza świadomość – słynna wewnętrzna uwaga – nie alarmuje nas, zrobi to za nią podświadomość, wysyłając nam objawy będące sygnałami alarmu. Cierpienia psychiczne bądź fizyczne, albo jedne i drugie, to komunikaty, które nasza podświadomość wysyła świadomości, sygnalizując, że rozziew między tym, co przeżywamy, a tym, czym jesteśmy, osiągnął rozmiar krytyczny i grozi nam swego rodzaju wewnętrzna implozja. Objawia się tu instynkt przetrwania naszej psychiki, która krzyczy w ten sposób o swym rozdarciu. Tym, którzy nie potrafią usłyszeć wołania albo opierają mu się ze wszystkich sił, grozi prawdziwe szaleństwo, znacznie poważniejsze od poprzedniego. Trzeci rozpoznany tu rodzaj szaleństwa polegałby na pozostawaniu głuchym na wszelkie wewnętrzne wołanie albo na poszukiwaniu cudownego lekarstwa. Kolejna magiczna interwencja, niewymagająca mojego udziału. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem przeciwnikiem chemicznych środków, które przecież znacznie poprawiły stan naszego zdrowia. Farmakoterapia jednak, która oczywiście może być skuteczna, nie powinna być zachętą do rezygnowania z pracy świadomości. System opieki medycznej, mający swój wymiar polityczny, może nabrać cech totalitarnych. Przypominam sobie kobietę, która podczas burzy śnieżnej blokującej cały transport kolejowy krzyczała z oburzeniem na dworcu w Lyonie: „Ale co robi rząd?!”. 

Jak wrócić do siebie? 
Bóg zadaje Adamowi tylko jedno pytanie. Mówi po prostu: „Gdzie jesteś?” (Rdz 3, 9). Pytanie to pada wówczas, gdy Adam, zagubiony daleko od Tego, który jest gwarantem jego wewnętrzności, zagubił się właśnie daleko od siebie. Oddalić się od źródła znaczy też oddalić się od siebie. Święty Augustyn słusznie pisze: „A gdzież byłem ja, gdy szukałem Ciebie? Ty byłeś tuż przede mną, ja zaś odszedłem nawet i od samego siebie. Nie mogłem siebie odnaleźć. Jakże miałbym znaleźć Ciebie?”. Innymi słowy, jeżeli gubię Ciebie, gubię też siebie. Nie mogę odnaleźć siebie inaczej, jak tylko odnajdując Ciebie. Otóż pytanie, które w tej sytuacji spontanicznie przychodzi nam na myśl, brzmi: „Co zrobiłeś?” albo „Co zrobiłem?”. Tymczasem słowa: „Co uczyniłeś?”, które Bóg słusznie wypowiada do Kaina, padają dopiero po pytaniu: „Gdzie jest brat twój, Abel?”. To ostatnie zaś nie wynika z poczucia taktu. Dzięki niemu Kain może uznać przed sobą własną winę – to pośredni, lecz umiejętny sposób zapytania jego świadomości: „Czyż jestem stróżem brata mego?” (Rdz 4, 9). Tak więc w odniesieniu do siebie i własnej intymności nie chodzi o to, co robimy, ale gdzie jesteśmy. „Gdzie jesteś?” – to pytanie o miejsce w sobie, w którym się znajduję. Na zewnątrz czy wewnątrz? Skąd zatem opór? Czy tylko stąd, że człowiek, utraciwszy smak źródła, stracił tym samym siebie? Tak, ale jest też inny, ważniejszy element. Mówię od razu: nie można samemu zagłębiać się we własne wnętrze.
Wszyscy znają przejmujące i genialne zdanie św. Augustyna: „Ty byłeś bardziej wewnątrz mnie niż to, co we mnie było najbardziej osobiste, a zarazem wyżej nade mną, niż mogłem myślą sięgnąć kiedykolwiek”. Nie wolno jednak zapominać, że ta szlachetna intuicja i wyznanie wpisuje się w długie wyznanie własnych grzechów i winy. Augustyn nie oszczędza siebie. Można się obawiać, że dzisiejszy człowiek nie ma już takiej odwagi, odrzuciwszy grzech – to ciekawe! – jako bezużyteczną staroć. 

Przejść przez poczucie winy 
Pierwszy z rozpoznanych rodzajów szaleństwa polega na pozostawaniu z dala od siebie, na życiu poza źródłem swego człowieczeństwa, co prowadzi do konstruowania sztucznych i pustych osobowości. Drugi – na tym, że uważa się Boga za odpowiedzialnego, bynajmniej jednak nie wyrzucając Mu tego, i pozostaje się przed Nim w postawie ciągłego samopoświęcenia, niczym żywy wyrzut. Trzecim, najczęściej występującym rodzajem, tym, który sprawia najwięcej cierpienia, jest opieranie się wołaniu płynącemu z wnętrza i oszukiwanie się co do prawdziwego pytania, które w sobie nosimy. Czwarty rodzaj byłby związany ze strachem, a nawet niemożnością uznania swej winy. Jakaż zabójcza siła tkwi w powtarzanym powiedzeniu, że trzeba się uwolnić z poczucia winy! Trzeba przejść przez poczucie swojej winy, a nie zaprzeczać jej. Jeszcze raz św. Augustyn: „Lecz teraz nadszedł dzień, w którym stanąłem sam przed sobą obnażony. A sumienie nie szczędziło mi chłosty”. Każda osoba, która zstępuje w głąb siebie, musi przebyć to, co będę nazywał szarą strefą, strefą turbulencji. Również w tym przypadku zadania terapeuty i spowiednika, a także ojca duchowego, pokrywają się. Dopiero po przebyciu tego etapu ich sposoby działania zwrócą się w radykalnie odmiennych kierunkach. Pierwszy z nich, psychoanalityk, będzie nadal proponował swobodne kojarzenie – poza wszelkim osądem moralnym – przyjmowanie wszystkiego, co przychodzi na myśl, a zwłaszcza tego, co jawi się jako najnieprzyjemniejsze, co stawia nas na drodze rozpoznania wspomnianej szarej strefy. Drugi, spowiednik, będzie oczekiwał pokornego wyznania i szczerego żalu pod spojrzeniem Boga, aby grzech, właściwie oceniony we wszystkich swych konsekwencjach, stał się przedmiotem nie tyle Bożej wspaniałomyślności, ile prawdziwego miłosierdzia. Trzeci będzie się starał zgłębić relację z Bogiem, odkryć własny i oryginalny sposób, w jaki Bóg dostosowuje swe działanie do człowieka i w jaki człowiek może pozwolić Mu się oswoić. Wszyscy trzej jednak muszą najpierw pomóc w przejściu przez szarą strefę, która, jak się domyślamy, jest strefą poczucia winy. 

Jesteśmy tak skonstruowani,
że musimy wywiązać się przed sobą i przed innymi z całego zestawu zobowiązań, tak bardzo złożonego, że prawie niemożliwa jest pełna zgodność z tym, czym postanowiliśmy być lub co robić. Niepowodzenie stanowi integralną część naszego wewnętrznego życia, o ile oczywiście zastanawiamy się nad tym. Ciągłe poszukiwanie nie jest błędem popełnionym w drodze. Jest jej osnową. Jeżeli tylko nie wybraliśmy ścieżki perwersji, wszystkim nam zdarza się czegoś żałować: „Może nie trzeba było tego mówić? Ale dlaczego na to pozwoliłem? Nigdy sobie tego nie wybaczę! Co mnie napadło?”. Korzenie poczucia winy sięgają głębiej, niż się zwykle uważa i pozostają częściowo poza świadomością. We wspomnianej szarej strefie możemy zostać nawiedzeni i pochwyceni przez straszliwe pytanie: „Ile jest warte moje życie? Co z nim zrobiłem? Kto może nadać mu wartość? Od kogo mam oczekiwać potwierdzenia, że moje istnienie jest czymś dobrym – od siebie, od Boga czy od innych?”. Pytania są tak poważne i niepokojące, że nie mogę samotnie zagłębiać się w tę strefę. Ktoś powinien mi towarzyszyć wśród zawiłości pytań, dotykających fundamentu mojego życia. Tutaj mógłby się pojawić czwarty rodzaj szaleństwa, w którym znalazłbym się beznadziejnie sam wobec siebie. Współczesny człowiek odgadł, że nie potrafi sam przebywać w tym miejscu. Stąd jego opór, a nawet gwałtowna odmowa zapuszczania się samemu w te enigmatyczne i budzące lęk okolice, gdzie stanęłyby przed nim pytania, z którymi nie miałby siły się zmierzyć. Być może zapomniał o Bogu, ale pozostała mu świadomość jednego: nie może oprzeć swego życia na sobie. Chyba że oszalał. Byłby to ostatni z uchwyconych tu rodzajów szaleństwa człowieka, którego zwabiono obietnicą uwolnienia z opresji religii, czyniąc ostatecznie tak nagim i kruchym. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki