Czym jest muzyka disco polo?
– Od 30 lat wstydliwy fenomen, ale i zjawisko na niespotykaną skalę, z ogromnym wpływem na politykę, gospodarkę i przemysł rozrywkowy. A najkrócej? Po prostu polska muzyka taneczna.
Czyli łatwa, lekka i przyjemna. W sam raz do potańczenia na weselu?
– Wiele osób chce do tego dodać jakąś filozofię, ale ta muzyka służy właśnie do zabawy. Zresztą, jak pokazują badania, Polacy już od 30 lat wskazują na jej właściwości relaksujące, że można przy niej nie myśleć, potańczyć, i co ważne, ma optymistyczny przekaz. Już w latach 90. w areszcie śledczym na warszawskiej Białołęce puszczano osadzonym disco polo. Ta muzyka była wręcz faworyzowana, bo wprowadzała ich w dobry nastrój.
Od kilku lat wszyscy są jakby zaskoczeni, że disco polo pojawia się w mainstreamie, czyli w telewizji publicznej. Wykonawcy są gwiazdami sylwestra, gal, festiwali. Pani jako jedna z niewielu nie była zaskoczona, gdy tak zaczęło się dziać…
– Disco polo od początku mało kto traktował poważnie, a to błąd. Jak mówi jeden z bohaterów książki, Robert Sasinowski, lider Skanera: „Taki żarcik funkcjonował, że to potrwa rok, może dwa, potem zajmiemy się czymś poważnym, bo moda na disco polo minie”. Nie minęła.
Rzeczywiście, ten gatunek przeżywał lata kryzysu, głównie w latach 2002–2006, bo zdjęto z anteny kultowe dla fanów programy „Disco Relax” i „Disco Polo Live”, z wielomilionową oglądalnością. Ta muzyka straciła największą tubę promocyjną i przestała być widoczna. Ale minęło kilka lat i internet pokazał prawdziwe gusta Polaków. Nieosiągalną dotąd dla polskiego utworu granicę 100 milionów wyświetleń na YouTube w 2016 r. przekroczył utwór Ona tańczy dla mnie zespołu Weekend. Teraz takich teledysków disco polo z ponad setką milionów wyświetleń jest mnóstwo. Kiedy zaś w 2011 r. pojawiło się Polo TV, z marszu stało się stacją muzyczną numer 1. Badania CBOS-u z sierpnia 2018 r. pokazały, że 63 proc. Polaków lubi disco polo. To od lat są ogromne liczby, i telewizja publiczna wykorzystała potencjał disco polo do ściągania widowni. Nie wchodząc w politykę: TVP zaczęła pokazywać to, co większość Polaków lubi.
No tak, wystarczy, że na weselu zabawa się rozkręca, a wszyscy śpiewają te melodie niejako z głowy.
– Bo co w sobie ma ta muzyka? Łatwość zapamiętywania i melodii i tekstu. Łatwo tańczyć przy czymś, co już jest znane. Mam paru znajomych z zagranicy, po polsku niby znają tylko pojedyncze wyrazy, ale jak padnie hasło „disco polo”, to potrafią wydeklamować i zwrotkę, i refren paru piosenek. Kiedy w przedszkolu nauczycielka zapytała dzieci, jaka jest ich ulubiona piosenka, padło: Ruda tańczy jak szalona. Nikt od razu nie nauczy się na pamięć pięknych przecież, ale skomplikowanych tekstów piosenek Wojciecha Młynarskiego, ale tekst disco polo wchodzi do głowy niemal bezwiednie.
Ekscytujemy się, ile kosztuje występ gwiazdy disco polo na sylwestrze w TVP, a muzyka ta zawsze na siebie zarabiała i była powiązana z biznesem. I biznes ten nie zawsze miał jasne karty…
– Zwłaszcza w szalonych latach 90., kiedy prawo tak naprawdę było pisane na własnej skórze, pieniądze noszono w reklamówkach, a i nikt nie bawił się w liczenie kaset. Zamawiano np. tonę Classica czy dwie tony Shazzy.
Pojawiły się wielkie pieniądze, wytwórnie fonograficzne: Blue Star pod Warszawą, potem Green Star w Białymstoku, i cała sieć dyskotek. Wielotysięczne molochy powstawały w byłych halach popegeerowskich. W małych miejscowościach, gdzie nie było kontroferty kulturalnej, ludzie żyli od soboty do soboty, od niedzieli do niedzieli, rytmem tych dyskotek.
A gdy pojawiają się duże pieniądze, to pojawia się też i półświatek. Ludzie, którzy chcą coś ugrać. Dyskoteki zakładali i prości chłopi, którzy pieniądze zarobili na saksach choćby w USA, ale i mafiosi. Słynna była już scena z korytarza pierwszej wytworni discopolowej Blue Star, kiedy to do jego szefa, Sławomira Skręty, przyszło siedmiu „petentów”: komendant policji, proboszcz, burmistrz, którzy szukali zespołu na swoje imprezy, poborca ze skarbówki, ale i „Ksiądz”, przedstawiciel gangu żoliborskiego, i „Masa” z „Kiełbasą” z mafii pruszkowskiej. Ci trzej ostatni pojawili się po haracz, czyli ich zdaniem należną im comiesięczną dolę. Przy okazji „Masa” z „Kiełbasą” wytłumaczyli „Księdzu”, że to nie jest jego teren i ma problemy z geografią.
Teraz wydaje się, że ta sytuacja się unormowała. Dotyczy to także kwestii prawnych, nawet związanych z nazwą „disco polo”, bo nie można jej sobie zastrzec, co próbowano robić.
– Na początku funkcjonowała nazwa „muzyka chodnikowa”, ale wyjątkowo irytowała szefa Blue Stara, Sławomira Skrętę. Wymyślił kojarzącą się z italo disco nazwę „disco polo”. W 1994 r. zarejestrował ją nawet w Urzędzie Patentowym. Pięć lat później Kolegium Orzekające przy UP unieważniło jego rejestrację. Oceniono, że nie może on zakazać innym producentom muzycznym jej używania, a określenie „disco polo” jako nazwa gatunku nie powinno podlegać ochronie.
Co do praw autorskich, zdarza się, że jeden utwór wykonuje kilka zespołów, ale by móc to robić, trzeba mieć zgodę twórcy piosenki, a tantiemy trafiają do zespołu oryginalnego. Zaraz po 1989 r. cała gospodarka, biznesy, to było jakieś szaleństwo, i tak samo wyglądało to w branży muzycznej. Samo disco polo od zawsze miało dość elastyczne podejście do plagiatu. Muzycy czerpali z twórczości sąsiadów ze wschodu, ale to podejście wypływało też z historii gatunku – od ulicznych przyśpiewek z okresu międzywojennego, piosenek harcerskich, ogniskowych, które były zapisane w zeszytach, gdzie zwykle autor był nieznany. Dużo zespołów ma doświadczenie weselne, a tam standardem jest śpiewanie coverów.
Teraz mamy internet i sami słuchacze szybko wyłapują, że „gdzieś już to słyszeli”. Nie ma już takiej samowolki.
Po lekturze Pani książki można dojść do wniosku, że zaobserwowała Pani fantastyczną społeczność – twórców, fanów.
– Ci najbardziej oddani potrafią co tydzień jechać kilkaset kilometrów za swoim zespołem. Mówią, że nie ma piękniejszej chwili, kiedy śpiewa się w tłumie refren tej samej piosenki. Szczególny stosunek mają także i sami discopolowcy do swoich fanów. To są często bliskie, ciepłe relacje. Nie są gwiazdami, które budują dystans. Jeśli się zaprzyjaźnią z kimś, to najwierniejsi fani mogą spędzać z nimi czas przed czy po koncercie, są w kontakcie mejlowym, telefonicznym. Mnie osobiście wzruszyła historia niepełnosprawnej Ani, której dawano kilka lat życia, a ona mówi, że dzięki Marcinowi Millerowi z Boysów, są to lata. Marcin, kiedykolwiek gra koncert w jej rodzinnym mieście, odwiedza ją, pije herbatę przy jej łóżku, wysyła życzenia na święta czy nawet kwiaty na urodziny.
Badając świat disco polo, co może Pani jako socjolog powiedzieć o nas Polakach? Jacy jesteśmy?
– I biesiadni, i gościnni. W większych miastach jest tego mniej, ale w małych miejscowościach nadal jest sporo takiej wschodniej spontaniczności – pojawi się gość, to zapraszamy do stołu. Tam ta gościnność jest kultywowana, a za nią idzie też często muzykowanie. Disco polo to ułatwia, bo jest w nim wiele biesiadnych rytmów, jak „Hej, sokoły”, ale też patriotycznych, a Polacy to lubią. Tak samo jak i rubaszne melodie typu „Bara bara”. Teledyski disco polo mają i sporo nagości. Ale tak naprawdę większość tych najbardziej cenionych kawałków jest po prostu romantyczna! Mówią o miłości, trzymaniu za rękę, wartościach rodzinnych. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że słowo „żona” najczęściej pada u wykonawców disco polo. To sprawdza się na festynach, plenerach, na które przychodzą całe rodziny.
Czyli jednak słuchają?
– Rozmawiam z ludźmi i często słyszę: „Ale ja tego nie słucham!”. Odpowiadam wtedy: „No tak, czyli te zespoły nie zarabiają, nie grają koncertów, nikt nie słucha”. Nie oszukujmy się, to że ja nie słucham czy moi znajomi, nie oznacza, że nie istnieje świat obok. Nawet w Warszawie jest wielka dyskoteka „Explosion”, w której regularnie odbywają się koncerty grup disco polo. A w sezonie letnich imprez plenerowych: dni miast, gmin, odpustów czy nawet studenckich, tych koncertów są tysiące. I zawsze mają wysoką frekwencję.
Już wkrótce premierę będzie mieć pełnometrażowy film o Zenku Martyniuku – gwieździe disco polo. Pójdzie Pani do kina?
– Pewnie z ciekawości się wybiorę. Poprzednie filmy o tym gatunku muzycznym, jak choćby Disco polo Maćka Bochniaka czy świetnie pokazujący realia lat 90. Kochaj i rób, co chcesz Roberta Glińskiego, podobały mi się. Sam Zenek to nie jest barwna postać i wdzięczny temat na film, ale jest to fenomen fenomenu. W świecie celebrytów, prania brudów, jego zdałoby się nudny image jest pożądany. Wielomilionowa oglądalność podczas jego występów, rekordy na YouTube, nie wzięły się znikąd. Ceniony za to, że jest miły, normalny, skromny, swojski i że sodówka nie uderzyła mu do głowy. Od lat nie pije. Dobry Polak, żadnych wyskoków, przykładny syn, mąż i ojciec, któremu syn regularnie dostarcza atrakcji, co tylko maluje obraz bardziej ludzkiego.
Na scenie to zmienia chyba tylko marynarki, nie ćwiczy jak inni układów choreograficznych, nie spędza godzin na siłowni, nie otacza się kobietami – no chyba, że w teledyskach, ale to jest ta kategoria subtelności, za którą Polacy tęsknią i jej chcą. Możemy podśmiewać się, ale to człowiek, który tak samo zaśpiewa w remizie, na Roztańczonym Narodowym czy w Operze Leśnej. Każdemu udzieli wywiadu. Nie gwiazdorzy. Na Zenku można polegać jak na Zawiszy. Żadnych kontrowersyjnych wypowiedzi, żadnych skandali.
Judyta Sierakowska
Reporterka, podróżniczka, z wykształcenia socjolog. Publikowała m.in. w „Przekroju”, „Rzeczpospolitej” i „Dużym Formacie”. Za reportaż Władcy „jamników” („Puls Biznesu Weekend”), opowiadający historię twórców autobusowej potęgi Solarisa, została nominowana do nagrody Grand Press 2012. Współautorka książek poruszających problematykę osób z zespołem Downa, m.in.: Pytania, których się nie zadaje. 12 reporterów, 12 ważnych odpowiedzi (2012), Rysa na raju (2015); autorka książki Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina.