Monika Białkowska: Wróciłam właśnie z pogrzebu Wojtka Wójtowicza. Znaliśmy go ze Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych, kilka lat temu gościł nas u siebie w seminarium w Koszalinie na dorocznym zjeździe. I tamto spotkanie przeszło do historii, bo nikt nas tak dobrze nie nakarmił, jak wtedy Wojtek. Przez te kilka dni od jego tragicznej śmierci napisano już o nim wszystko, i jako o księdzu, i rektorze seminarium, i teologu, i przyjacielu. Ale skoro mamy rozmawiać o modlitwie, to sobie myślę, że Wojtek – chyba jak mało kto, ale może po prostu takich ludzi nie spotykam? – miał bardzo wyraźnie ukierunkowaną duchowość. Gdyby chcieć to podsumować, wystarczyłoby powiedzieć: Miłosierdzie i Maryja. Po tamtym zjeździe zostałyśmy we dwie jeszcze na jeden dzień, żeby zobaczyć morze. Wojtek pojechał z nami. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, zamiast pogadać z nami jak człowiek – a gadać przecież lubił! – włączył płytę z Koronką do Miłosierdzia Bożego. Z jednej strony to było zaskakujące, a z drugiej jednak bardzo wojtkowe. Tego feralnego wieczoru, kiedy dostałam SMS, że Wojtek uderzył w drzewo i zginął, zastanawiałam się, jaką modlitwę odmawiał, jadąc. Bo przecież niemożliwe, żeby nie odmawiał żadnej. To chyba ważne i piękne, żeby umieć swojej pobożności nadać taki wyraźny rys. To świadczy o tym, że się naprawdę kocha, że się jest wręcz zakochanym, że człowiek wpadł po uszy i wszystko mu się z tym jednym kojarzy. Jak Wojtek z Bożym Miłosierdziem i swoją Faustynką, i z Maryją. Wiem, że to jest pytanie z gatunku poważnych, ale je zadam. Ma Ksiądz coś takiego, co jest bardzo osobiste w wierze, takie własne i wyraźne?
Ks. Henryk Seweryniak: Jest taki moment na Mszy św. Wiesz, że lubię ją odprawiać sam. W tym momencie, kiedy unoszę do góry Hostię i jest cicho – kiedyś usłyszałem: „Nie bądź bezmyślny w tym momencie!”. To jest w liturgii czas na adorację. Nie mówimy nic, nie szepczemy, że „Pan mój i Bóg mój”, nie pochylamy głowy. W tej krótkiej chwili chodzi o to, żeby patrzeć i adorować. I ja jako ksiądz też, dla mnie to również jest chwila adoracji. I przyszło do mnie takie natchnienie, żeby wtedy modlić się „Abba!”. Ale przecież nie możemy wołać do Boga „Abba” inaczej, jak tylko w Duchu Świętym, który nas do tego uzdalnia, św. Paweł mówi, że tylko On pozwala nam to powtarzać. Skoro więc wołamy „Abba”, to musimy również przyzywać Ducha Świętego. I zacząłem to robić, również aramejskim słowem „Ruah!”
MB: Zaraz, zaraz. Mówi Ksiądz o momencie adoracji, a tymczasem stoi i kombinuje, jak tu i co po aramejsku mówić?
HS: Ty się ze mnie nie naśmiewaj! Skrót myślowy robię. Natchnienie to jedno, kombinuję sobie już potem, na medytacji. I dalej – skoro wołam „Abba” i „Ruah”, to trzeba jeszcze wzywać Jezusa. I robić to tak, jak robiła to Matka Boża, kiedy wołała „Jeszua!” Dlatego jak podnoszę Hostię, to mówię właśnie to: „Abba! Jeszua! Ruah!”
MB: To nie są tylko słowa czy imiona. To są wezwania, które niosą głęboką treść. Imiona, które same w sobie są już modlitwą.
HS: „Abba” to oczywiście modlitwa Jezusa, którą on sam prawdopodobnie najczęściej się modlił. Wyrażał przez nią tylko swoją więź z Bogiem, ale wyrażał swoje synostwo. Ratzinger będzie nam mówił, żebyśmy nie nazywali Go „Synem Bożym”, bo On mówił o sobie po prostu „Syn”. „Nikt nie zna Ojca, tylko Syn i ten, któremu Syn zechce się objawić”. Takich wyraźnych tekstów jest wiele. Mamy też opis modlitwy w Ogrójcu, gdzie Marek pisze, że Jezus modlił się właśnie „Abba”. Potem św. Paweł uczył Galatów, uczył Rzymian, a więc chrześcijan wywodzących się spośród pogan, mówiących po grecku, żeby tak się modlili, w Duchu wołając za Jezusem „Abba”; mówiąc im, że nie są już niewolnikami, ale synami.
Jeszua to imię, które zostało objawione Maryi przez archanioła Gabriela – to on przy zwiastowaniu powiedział, że dziecko, które się urodzi, będzie nosiło imię „Bóg zbawia”. To właśnie znaczy „Jeszua”. Mnie zawsze wzrusza też, że tak właśnie Maryja musiała Go wołać, kiedy był dzieckiem, tak się do Jezusa zwracała…
MB: To wezwanie „Ruah” jest chyba najtrudniejsze… Ale nikt nie pisał o Duchu Świętym tak fantastycznie jak Żychiewicz. Nie spotkałam się nigdzie z piękniejszym Jego opisem. Próbuję znaleźć jakiś fragment, ale w tak gęstym tekście trudno jest wyciąć kilka zdań, więc może zostaje modlitwa? „Który jesteś w nieprzespanych nocach matek, cierpliwym uśmiechu garbusa, ręce Sokratesa, zmęczonych stopach listonoszów, lancecie chirurga, uczciwości pielęgniarek, Duchu Święty, do Ciebie należy pokora Rembrandta, sumienie Antygony, sumienia wszystkich ludzi, niepokój wszystkich kroków, roztropność uczonych i tragarzy, rada mądrej dziewczyny, czuwanie starców, odwaga człowiecza. Ponieważ Twoja jest miłość. Rozjaśnij, co mroczne. Ucisz niespokojne. Naprostuj splątane. Zbłąkanych wyprowadź. Zmęczonych wesprzyj. Obmyj skaleczone. Przyjacielu wszystkich ludzi, przyjacielu z ulicy – który jesteś Najprostszy”.
HS: Tak, to najpiękniejsza modlitwa do Ducha Świętego. I kiedy wymieniam te trzy imiona, to jednocześnie adoruję Ojca, Syna i Ducha. I dobrze by było, żebyśmy wszyscy, zwłaszcza ci, którzy są zagonieni w życiu, którzy nie mają czasu na długą modlitwę w ciągu dnia, którzy są zaabsorbowani pracą, rodziną – żeby umieli podnieść trochę wzrok do góry i powrócić do takiej modlitwy, która jest nazywana modlitwą aktów strzelistych. Żeby się modlili takimi właśnie krótkimi wezwaniami, które będą krótkim momentem adoracji Boga.
MB: „Abba, Jeszua, Ruah”. Ale też „Jezu, ufam Tobie”. „Pan mój i Bóg mój”. Albo po prostu „Amen”. Taki akt strzelisty każdy chyba powinien znaleźć dla siebie sam… Bo chodzi w nich o to, żeby się rodziły w sercu, a nie w głowie, „bo teraz trzeba się pomodlić”. Kiedy się będą rodziły w sercu, to będą wyrazem takiej właśnie osobistej duchowości. I mogą być różne na różne momenty życia, zmieniać się tak, jak zmienia się i dojrzewa człowiek.
HS: Znam człowieka, który umiera i powtarza już tylko „amen”. To jest świecki, nie ksiądz. I to też jest piękne. Co mi tu włączyłaś?
MB: „Ojcze nasz” po aramejsku. To też jest dla mnie jakiś rodzaj osobistej duchowości, takiego wyraźnego rysu. Rok temu byłam u s. Hatune z Kościoła syriackiego, z okolic Antiochii Syryjskiej. Oni innych modlitw nie używają. Rano, wieczorem, przed jedzeniem, po jedzeniu odmawiają po prostu „Ojcze nasz” – bo takiej modlitwy nauczył nas Jezus, więc oni niczego nowego nie chcą wymyślać, zresztą doskonalsze nie będzie. I modlą się po aramejsku, w języku, którym mówił Jezus. Siedzieliśmy tam z nimi nad sałatką na kolację i z kartki z fonetycznym zapisem odmawialiśmy tę modlitwę dokładnie tak samo, jak robił to Jezus.
HS: Piękne…
MB: Bardzo to było dla mnie uderzające odkrycie. Że tylko to wystarczy. I można takie „Ojcze nasz” sobie westchnąć w ciągu dnia, i do niego wracać. Byle wracać. Byle to naprawdę było moje. Byle było z takiego zakochania, z takiego zachwytu, że rozmowa nie jest obowiązkiem, ale się chce z Nim gadać…