No właśnie, stereotyp… ale jakoś chyba zrozumiały: bo czy Bóg rzeczywiście chce tak bezmyślnej modlitwy? Patrząc z boku, tak to przecież wygląda. Proponuję jednak, aby zanim będziemy się święcie oburzać na tych, którzy tak płytko sprawę stawiają, pomyśleć, czego w rozmowach z nimi o różańcu być może brakuje. Co można zrobić, aby pomóc im zobaczyć go nie tyle „z boku”, zimno i płytko, ale „od wewnątrz”, gdzie ukrywa się obietnica czegoś bardzo pięknego i naprawdę mądrego.
Rozumiem
Wiele osób wierzących nigdy nie miało rzeczywistego doświadczenia modlitwy różańcem. Stąd to ich „patrzenie z boku”, którego ludzie głęboko zaangażowani w modlitwę zupełnie nie rozumieją. Rozmowy, jakie zdarzają się w rodzinach na ten temat, bywają więc i smutne, i zabawne: smutne wtedy, gdy rozmowa kończy się lekceważeniem „paciorków”, a zabawne, kiedy okazuje się, że osoby, które różaniec krytykują za zbyt mało intelektualne zajęcie, nagle dowiadują się na przykład, jak wielu wielkich polityków i naukowców praktykowało tę modlitwę, i to codziennie. I jak bardzo przypisywali oni właśnie różańcowi sposób na nieustanne odbudowywanie w sobie motywacji do pokonywania trudności życiowych i w konsekwencji osiągania niezwykłych sukcesów.
Zastanawiam się też, co przeciętnie dzieje się z różańcami dzieci pierwszokomunijnych, które z dumą przynoszone są do kościoła na specjalne poświęcenie. Czy rzeczywiście słuszne jest oczekiwanie, aby te dzieci, na podstawie takiego zwyczaju, wiedziały już, jaki skarb trzymają w ręku? I żeby potem chciały do niego w dorosłym życiu wracać?
Mój różaniec pierwszokomunijny nie spotkał się nigdy z moimi rękoma i sercem. Pozostał w szufladzie na zawsze. Teraz nawet nie wiem, gdzie jest. Może stąd ta moja dla niepraktykujących różaniec wyrozumiałość. Ja, ksiądz, też musiałem przejść swoją drogę, aby go naprawdę odkryć.
Pierwsze odkrycie
W moim życiu kluczowe były dwa progi, których pokonanie mocno przywiązało mnie do odmawiania różańca. Pierwszy z nich nazwałbym progiem intelektualnym. Na pewnym etapie życia ktoś po prostu wyjaśnił mi, że różaniec to nie jest powtarzanie modlitwy, ale medytacja słowa Bożego. To mi niesamowicie zaimponowało: chciałem szybko spróbować, jak to działa. Zaraz, zaraz… pomyślałem jednak, jak to medytacja? Przecież różaniec to mówienie, powtarzanie właśnie, a nie myślenie. To przecież widziałem jako dziecko w kościele i dziś tego nawet nie ukrywam, że wtedy czekałem, aż się to skończy: ile można w kółko mówić to samo. Kiedy więc pierwszy raz usłyszałem, że tajemnice różańca nie są tylko zapowiedzią kolejnej dziesiątki, ale rozważaniem słowa Bożego, nagle otworzyły mi się oczy. Zobaczyłem tę modlitwę zupełnie inaczej. Miałem tylko jedną wątpliwość: jak to zrobić, jak można rozważać jedno i mówić drugie? Czy medytacja nie potrzebuje ciszy, niemówienia właśnie?
Noszę w sobie hałas
Dużo czasu zabrało mi w życiu dojście do momentu, w którym zrozumiałem, że prawdziwe wyciszenie jest bardzo trudne. Kiedy pierwszy raz próbowałem rozważać słowo Boże w ciszy na rekolekcjach ingacjańskich w szkole średniej, pamiętam, że potrafiłem wówczas myśleć o wszystkim, ale nie o Piśmie Świętym. Na początku tak, może przez pięć minut. Czasem dłużej. Ale ciągle wracały do mnie inne, poboczne myśli. To była dla mnie bardzo ważna lekcja życia i modlitwy: zobaczyłem, że noszę w sobie ogromny hałas. A w takim hałasie trudno było mi naprawdę usłyszeć Boże słowo. Mogłem je oczywiście czytać w tę i z powrotem, próbując zrozumieć kolejne zdania. Zrozumiałem jednak, że bez wyciszonego serca nie będzie efektu „aha!”, nie będzie tego porwania serca, które chce iść za Chrystusem dalej i głębiej, nie będzie tego wewnętrznego szeptania Ducha, który podpowiada rozumowi: dostałeś duchowe paliwo, głęboką motywację, teraz twoja rola, pomyśl, jak je dobrze wykorzystać, w którą stronę pójść, jak pełniej żyć…
Powtarzanie, które wycisza
Ten moment dowartościowania wewnętrznej ciszy przypomniał mi się, gdy została mi zaproponowana modlitwa różańcem w formie medytacji. Zobaczyłem ze zdziwieniem, że powtarzanie „zdrowaś Maryjo” uspokaja i wycisza. Odkryłem też, że właśnie mówienie, a nie samo milczenie, wprowadzało mnie w świat ciszy serca. Dlaczego właśnie tak? Bo modlitwa nigdy nie jest wyjściem ze świata, aby następnie wejść w jakąś wewnętrzną pustkę. Modlitwa to zabranie na nią całego mojego, naszego świata, wszystkich ludzi, sytuacji, obciążeń i nadziei, zabranie tego wszystkiego i postawienie przed Bogiem. Powtarzanie jednej i tej samej modlitwy wiele razy wycisza więc w tym sensie, że pozwala na stanięcie przed Bogiem i oczekiwanie, że to On sprawi, że z tym całym bagażem będziemy w stanie pytać o mądrość Bożego słowa bez całego roztargnienia. Jak Bóg to robi? Nie tyle wyłącza uczucia, ile je ukierunkowuje na siebie. Medytacja słowa Bożego to nie ucieczka od świata, ale bycie z całym tym światem przed Bogiem, z uspokajającą ufnością. To właśnie rodzi się z powtarzania jednej modlitwy, która wcale nie musi przeszkadzać w myśleniu o życiu w zetknięciu ze Słowem. Ktoś nie wierzy? Proszę spróbować.
To nie znaczy oczywiście, że rozważać słowo Boże można tylko na różańcu albo że najlepiej, aby był to różaniec. Nie, niekoniecznie. Różne są sposoby na dobrą modlitwę. Przypomnę przesłanie Matki Bożej z Fatimy, która zaprosiła nas do modlitwy różańcem, a potem do kilkunastominutowej ciszy. Tak powinny wyglądać modlitwy pierwszosobotnie, które odmawiamy w parafiach, odpowiadając na objawienia fatimskie. Można tylko zapytać, w ilu z nich ta cisza rzeczywiście jest praktykowana?
Odkrycie drugie
Drugi próg, który pozwolił mi przylgnąć mocno do różańca, był już praktyczny. Przeczytałem artykuł naszego wówczas kolegi redakcyjnego ks. Jarosława Czyżewskiego o Nowennie pompejańskiej. Zwrócił on moją uwagę na bardzo istotną rzecz: na to, że odmawiają ją ludzie wychowujący nawet piątkę dzieci. A ja ksiądz? – zapytałem wówczas siebie – ja nie mogę?
Miałem do pokonania tylko jedną trudność: ja tak mam, że gdy słyszę o obietnicach Bożych związanych z jakąś ilością odmówionych modlitw, zawsze rodzą się we mnie wątpliwości, czy te obietnice są rzeczywiście „Boże”. Czy Jezus nie prowadził nas w kierunku dokładnie przeciwnym: do modlitwy serca? Czy Katechizm nie mówi, że modlitwa to przede wszystkim wznoszenie duszy do Boga? Skąd te liczby? Komu są potrzebne? No cóż, wątpiłem, ale wyzwanie podjąłem. Czekały mnie bardzo ważne decyzje życiowe. Chciałem się do nich duchowo przygotować.
Miałem więc odmawiać trzy części różańca codziennie przez 54 dni. Po pierwszych 27 mam zakończyć formułowanie intencji, w której go odmawiam, i zacząć dziękować, że Bóg moją modlitwę wysłuchał. Czy ktoś to wszystko rozumie? Co za logika: modlić się w intencji, która już jest wysłuchana? Po co? I tu jest klucz: zrozumiałem, że wcale nie chodzi o ilość odmówionych modlitw, ale o wystarczająco długo spędzony czas przed Bogiem, aby owo katechizmowo podkreślone wznoszenie duszy do Boga mogło się naprawdę wydarzyć. Żebym nie tkwił w hałasie życia, ale żeby życie stało się całe przeniknięte modlitwą. Tak, tak trzeba. Inaczej się nie da: w drodze do pracy i z powrotem; myjąc naczynia, trochę na spacerze, a potem w kościele.
Wymarzona przez Boga przyszłość
Różaniec powoli ogarniał całe moje życie. I co więcej, odkryłem coś, co potwierdziło moje wcześniejsze intelektualne zrozumienie różańca: pierwsza tajemnica to zwiastowanie, a więc zgoda Maryi na Boży plan, a ostatnia z trzech części to ukoronowanie na Królową nieba i ziemi, czyli spełnienie. Zobaczyłem, że różaniec to rozmyślanie nad własnym życiem w kontekście życia Maryi, począwszy od Jej „tak” po uniesienie Jej do nieba i spełnienie wszystkiego, czego Bóg dla Niej pragnął. A po drodze spotkanie z Chrystusem, naśladowanie Go, przeniknięcie własnego życia tymi samymi myślami, jakie wobec Syna Bożego miała Jego Matka: zróbcie wszystko cokolwiek wam powie…
Codzienne przechodzenie tej samej drogi nie stawało się nudne. Wręcz przeciwnie, dotykało kolejnych sfer mojego życia, stawiało mi pytania: jak zrobiła Maryja, jak postąpił Jezus… A przede wszystkim nieustępująca ani na chwilę świadomość: Oni ciągle ze mną są, moje życie ma sens, ma plan, ma kierunek na spełnienie… Bóg widzi moją przyszłość i marzy moje życie jak nikt inny. Dlatego oczekuje mojej świadomej zgody, mojego „tak”, a modlitewne wędrowanie z Jego Synem i Maryją, to sposób, aby to marzenie powoli odkrywać; coraz głębiej rozumieć, jak bardzo jesteśmy kochani i prowadzeni.
Ryzyko zmarnowanego czasu
Nie dziwię się więc, że w połowie drogi Nowenny pompejańskiej zaczyna się dziękowanie za wysłuchaną modlitwę. 27 dni to wystarczająco długi czas, aby poczuć w sercu pokój; nabrać jakiegoś wewnętrznego przekonania, że cokolwiek się stanie, Bóg już tam jest. Niczego nie muszę nieść sam.
W świecie, w którym istnieje ludzka wolność, nie mogę oczekiwać, że Bóg poprowadzi mnie prostą drogą. Moją modlitwą nie mogę nikomu odebrać „prawa” do tego, aby mnie ranił. Chyba nikt nie chciałby żyć w świecie, w którym nie byłoby wolnego wyboru między dobrem a złem. Bez wolności nie ma miłości, nie ma tego, co chyba najbardziej cenimy w relacjach z innymi: wierności i oddania. Nie chodzi więc o to, aby sztucznie z tego świata dotykające nas zło usunąć. Nie chodzi o ucieczkę z krzyża. Zresztą, gdzie można od niego uciec? W alkohol czy narkotyki? Gdzie można uciec od zła, które dotyka nas od wewnątrz?
Modlitwa może jednak pomóc, i rzeczywiście pomaga, aby zranienia, wynikające ze źle przeżywanej przez innych i przez nas samych wolności, zupełnie inaczej przeżywać, nieść je z Tym, który mnie kocha i całe zło wziął już na siebie. On mnie z całym tym bagażem obciążeń na sobie niesie. Tak, to jest różaniec, który „zobaczyłem od środka” dzięki dobrej katechezie i zachęcie redakcyjnego kolegi. O takim różańcu myślę, że warto mówić, bez obawy, że będziemy zupełnie nierozumiani lub obśmiani. Choć zawsze, oprócz naszego osobistego świadectwa, będzie potrzebny też ten moment decyzji i ryzyka, które inny słuchając nas, podejmie. Bo jest to ryzyko niezwykle dzisiaj trudne: „zmarnowanie czasu”.