Logo Przewdonik Katolicki

Jezioro, którego nie będzie

Monika Białkowska
fot. Robert Woźniak

Przyjezierze – niewielka miejscowość na pograniczu Kujaw i Wielkopolski. W czasie wakacji ściągają ludzie z okolic, ale i ze Śląska czy z Warszawy. Za kilka lat nie będą mieli po co tu przyjeżdżać.

Dwie uliczki ze sklepami i pizzerią, jezioro, plaża i las. Jest już kilka dni po sezonie, więc miejscowość nieco opustoszała. Zamknięte są już kramy i budki z goframi. Gorące dni września wykorzystują jednak ci szczęściarze, którzy nie muszą być w pracy. Rozkładają koce, wygrzewają się na słońcu, brodzą w ciepłej wodzie jeziora. Tylko pomost straszy. Ma kilkadziesiąt metrów długości, ale nie sięga lustra wody: wygląda, jakby jezioro odsuwało się od niego niechętnie. Jeszcze kilka lat temu można było z niego skakać do wody. Dziś służy już tylko ptakom do leniwych spacerów i przypomina, że jezioro znika.

A było tak pięknie
Zamknięte budki z goframi mogą zmylić: po sezonie każda turystyczna miejscowość wygląda tak samo smętnie. Wystarczy jednak wejść głębiej w las, żeby zobaczyć, że to nie jest tylko kwestia jesieni. Budki i prywatne, małe domki są jeszcze zadbane, jeszcze widać w nich ślady obecności człowieka, jeszcze suszy się jakiś ręcznik, jeszcze stoją przed furtką rowery. Ale większe ośrodki stoją opuszczone, strasząc łuszczącą się farbą na elewacji i potłuczonymi szybami w oknach. Żeby mogli wrócić do nich wczasowicze, potrzeba dużej inwestycji. Ale kto zainwestuje pieniądze ze świadomością, że za kilka lat jeziora w tym miejscu już nie będzie?
Wysoczyzna Gnieźnieńska dzieli dorzecza Warty i Wisły. Pojezierze, które na niej powstało w epoce lodowcowej, to obszar, na którym nigdy nie brakowało wody. Przeciwnie: w 1842 r. wybudowano kanał łączący Jezioro Ostrowskie z Gopłem, który wodę miał odprowadzać tak, by rolnicy mieli więcej pól, by wypasać mogli zwierzęta, by lasy osuszyć z małych jeziorek. Jeziora całego Pojezierza były wówczas ze sobą połączone, można było nimi żeglować. Dopiero w XX wieku pojawił się problem: kopalnie odkrywkowe.

Węgiel musi być suchy
Kopalnie odkrywkowe nie wymagają od górników zjeżdżania pod ziemię. Wszystkie prace odbywają się na powierzchni ziemi: proces polega na stopniowym wybieraniu kolejnych warstw najpierw ziemi, a potem ukrytych pod nią surowców. Żeby rozpocząć taką pracę, najpierw trzeba wyznaczyć ich teren: półtora, dwa tysiące hektarów ziemi, na której żyją ludzie, są wsie, kościoły, szkoły, cmentarze. Ludzi trzeba wysiedlić, zapewniając im życie w innym miejscu. Zabytki giną. Lasy są wycinane. Na dwa lata przed zdjęciem pierwszych warstw ziemi trzeba się z niej pozbyć największego wroga kopalni, czyli wody. Wokół przyszłej odkrywki buduje się więc studnie głębinowe, które dzień i noc przez dwa lata bez przerwy pompują z ziemi wodę, sięgając poniżej poziomu węgla. Osusza się w ten sposób teren z wód powierzchniowych i z wód głębinowych. Dopiero kiedy odkrywka jest odwodniona, można zacząć zbierać z niej nadkład, czyli warstwy ziemi. Ale nawet kiedy wydobycie węgla już trwa, woda z ziemi jest nadal wypompowywana.
Jedna kopalnia odkrywkowa, działająca przez kilka lat, nie spowoduje wielkiej katastrofy. Ale na Pojezierzu Gnieźnieńskim tych kopalni w ciągu ostatnich 75 lat powstało aż dziesięć. To oznacza kilkaset pomp, które pracują bez przerwy, odprowadzając z Pojezierza wodę.

Przyjezierze-3-fot-RW.jpg

Byle do morza
Pierwszą kopalnię odkrywkową zbudowali tu jeszcze Niemcy, a po II wojnie światowej prace ruszyły pełną parą. Polska była wówczas zrujnowana, potrzebowała szybko dużych ilości energii. W Koninie powstała elektrownia, samo miasto szybko wyrosło, dając miejsca pracy i energię dla kraju. Odkrywki początkowo były płytkie i niewielkie, nie wpływały na stan jezior. Wyczerpywały się jednak szybko, bo złoża węgla są tu stosunkowo nieduże, trzeba więc było kopać kolejne. I tu wkraczają prawa fizyki.
Kiedy pompuje się wodę spod ziemi, nie osusza się wyłącznie złoża węgla, ale cały teren dookoła pompy. Kiedy kopalni jest więcej, woda zaczyna być wysysana spod ziemi w całej okolicy. Znikają studnie i stawy. Wysychają bagna i torfowiska. Obniża się poziom wód w jeziorach. Przy okazji niszczone są również zasoby wód głębinowych: te, które są kopaliną i które nie odbudują się w ciągu kilku czy nawet kilkudziesięciu lat. Część tych wypompowanych wód zużywana jest do chłodzenia turbin elektrowni. Część zrzucana jest do Jeziora Pątnowskiego, z którego nadwyżka Kanałem Ślesińskim spływa do Warty i do Bałtyku. Upraszczając nieco, można powiedzieć, że po to, by wydobyć węgiel, kopalnie przepompowują wodę z Pojezierza Gnieźnieńskiego do morza, niespecjalnie troszcząc się o to, że samo Pojezierze w ten sposób umiera.

Krajobraz po bitwie
– Owszem, kopalnia wybudowała dwa sztuczne zbiorniki wodne, częściowo zalewając dziury pozostałe po odkrywkach – tłumaczy Józef Drzagowski, prezes Stowarzyszenia Eko-Przyjezierze. – Mówimy tu jednak o niewspółmiernych liczbach. Zalano dwa zbiorniki, ale wcześniej odprowadzono z Pojezierza 12 miliardów metrów sześciennych wody. To tak, jakby w ciągu 75 lat zniknęło z tego terenu 120 Jezior Powidzkich albo 150 jezior Gopło. Wszystko wyłącznie w wyniku działalności kopalni odkrywkowych. Dziś lej depresyjny, z którego wypompowana jest woda, ma już dwa tysiące metrów kwadratowych. Spada wydajność rolnictwa. Umiera turystyka. Zniknęły bagna, które są miejscem życia płazów, gadów i ptaków. Wysychają torfowiska, które zaczynają się palić i trudno jest te podziemne pożary ugasić. Kiedyś można było wypłynąć na jezioro w Powidzu i dopłynąć do Bałtyku. Ryby mogły migrować. Dziś trzcinowiska są na lądzie. W miejscach, których wcześniej nie dotknęła ludzka stopa, rosną dziś krzewy i drzewa. Nie ma już przepływów między jeziorami. Jeziora same w sobie dzielą się na kilka mniejszych zbiorników. W okolicy zniknęły tysiące stawów. Kopalnie tłumaczą się, że wysychanie jezior powodowane jest zmianami klimatu. Czy kilkanaście kilometrów dalej, w Mogilnie, w Żninie, w Jeziorze Orchowskim klimat jest inny? Tam jeziora nie znikają, nic złego się nie dzieje. To kopalnie są brunatnym potworem, który zjada Pojezierze Gnieźnieńskie.
Przyjezierze-2-fot-RW.jpg

Nie ma czasu
Zmiana klimatu robi swoje, dodatkowo utrudniając Pojezierzu Gnieźnieńskiemu trwanie. Opadów jest tu stosunkowo niewiele, dużo mniej niż parowania, ziemia więc nieustannie się wysusza. Mgły i rosę obserwować można tylko sporadycznie. Zimy bez śniegu nie zaowocują tym, że zaczną rosnąć tu cytryny: nawet dla cytryn za mało tu wody. Zniknie za to wkrótce sosna i świerk. Ich systemy korzeniowe nie sięgną do wody. Zostało im może pięć, może dziesięć lat i zaczną umierać. Najpierw ich przyrosty będą coraz mniejsze. Potem osłabione drzewa zaczną atakować szkodniki. Sosny już teraz walczą z kornikiem ostrozębnym i schną na potęgę. Dęby kolejny już rok atakowane są przez mączniaka prawdziwego. Bez wody nie dadzą sobie rady. Region, w którym jeszcze dwieście lat temu wody było w nadmiarze, zamieni się w step.
Czy można coś zrobić? – Można, ale potrzeba natychmiastowej rewolucji – mówi Józef Drzazgowski. – Nie możemy czekać, powtarzać, że mamy czas, że jeszcze tylko kilka lat wydobywania węgla, że jeszcze kilka lat odprowadzania wody. Nie mamy czasu, trzeba działać tu i teraz. Jeśli nie zaprzestaniemy natychmiast niszczyć tego, co zostało, w krótkim czasie nie będzie tu ani rolnictwa, ani turystyki, ani energetyki: bo węgiel się kończy, a elektrownie i tak do chłodzenia potrzebują wody. Bez wody sam węgiel też na nic się nie zda. Co z tego, że wydajemy miliardy dolarów, żeby szukać wody na Marsie, skoro wody na Ziemi nie potrafimy uszanować? Bez niej nie będzie tu życia.

Górników są tysiące
W 2019 r. powstał Parlamentarny Zespół ds. Ochrony Pojezierzy Wielkopolskich. Działa również specjalny zespół naukowy. Ich celem jest opracowanie programu ratowania zdewastowanych stosunków wodnych. Unia Europejska przeznaczyła fundusze na odejście od węgla, w tym również dla rejonu konińskiego. Powstały pierwsze projekty. Problem w tym, że nie mają one na celu naprawienia szkód. Piszą je ci, którzy wcześniej zarabiali na wydobywaniu węgla, a teraz zarabiać będą na odchodzeniu od niego. Stworzą farmy wiatrowe, farmy fotowoltaiczne, zainwestują w energię z wodoru. Ale zdewastowane przez nich środowisko nie powróci do dawnego stanu, pozostanie zdewastowane.
– Usłyszałem kiedyś: „was jest garstka, a górników tysiące” – mówi Józef Drzazgowski. – Odejście od węgla jest nie tylko możliwe, ale i konieczne, żeby uratować ekosystem. Problem w tym, że w Polsce myśli się od wyborów do wyborów, a górnicy potrafią się zmobilizować, przyjechać do Warszawy, obrzucić ministerstwo jajkami, spalić opony. My opon nie palimy. Ale wiemy, że przez ostatnich 30 lat do górnictwa dopłacono przeszło 200 miliardów złotych. Gdybyśmy zainwestowali te pieniądze w inne źródła energii, dziś nie byłoby problemu. Górnicy również znaleźliby pracę w nowych sektorach, tam przecież też potrzeba ludzi. Ktoś tylko musi mieć odwagę i im to powiedzieć, a nie przeliczać, ile to jest straconych głosów w najbliższych wyborach. Ktoś musi mieć odwagę powiedzieć, że węgiel nam się kończy i że nas na niego nie stać. Widziałem kiedyś transparent na demonstracji: „Nie odbierajcie chleba naszym dzieciom”. Nam i naszym dzieciom to kopalnie odbierają i chleb, i wodę.

Przyjezierze powoli zapada w zimowy sen. Kiedy ludzie wrócą tu wiosną, plaża będzie większa, a do wody iść trzeba jeszcze dalej. Za kilka lat znikną rosnące na skraju plaży sosny. Małe dzieci, które dziś z piskiem bawią się jeszcze w wodzie, swoim dzieciom pokazywać będą to miejsce, opowiadając, że kiedyś było tu jezioro. A ich dzieci patrzeć będą w przeszłość z niedowierzaniem i wyrzutem: bo to my doprowadziliśmy do takiej katastrofy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki