Gdy byłem dzieckiem, nieustannie słyszałem w telewizji, że gospodarka realnego socjalizmu doprowadza państwo do ruiny. I pamiętam również, że proponowanym wówczas antidotum na polską biedę miał być wybór oczywisty: kapitalizm. Uzasadnienie było proste i przekonywające: bogate państwa są spod znaku rewolucji przemysłowej, gospodarka musi rozwijać się wolnorynkowo. Nie dostrzegaliśmy jeszcze wtedy wysublimowanych różnic między kapitalizmami różnych państw na Zachodzie. Nie potrafiliśmy przezornie zobaczyć, jak bardzo rodzi on także niepożądane skutki uboczne. Przejście od jednego do drugiego systemu było marzeniem
o dobrobycie, prostą drogą do namiętnie pożądanego świata z telewizji satelitanrej.
Podobne, bardzo proste rozstrzygnięcia wydawały nam się wówczas możliwe także w innych dziedzinach życia. Potrzebowaliśmy wielu lat, żeby zrozumieć, że zastąpienie komunizmu czymś lepszym wcale nie było wyborem tak oczywistym, jak nam się na poczatku wydawało.
Kapitalizm ma wiele twarzy
Nie sugeruję, że na początku lat 90., gdy otwierały się możliwości przemian ustrojowych, dokonaliśmy złego wyboru albo – z drugiej strony patrząc – że wszystkie wybory rządzących były wówczas słuszne. Nie chciałbym przekreślać wielu sukcesów, do których doszliśmy właśnie dzięki takim a nie innym decyzjom polityków tamtego okresu. Patrząc z perspektywy czasu, mamy jednak prawo mówić o tym, że można było też inaczej, lepiej.
Zastanawiam się, czy polski współczesny kapitalizm, który ma swoje korzenie w latach 90., poprowadził nas do właściwego ustroju społeczno-ekonomicznego. Moje wątpliwości rodzą się
z obserwacji codziennego życia ludzi. Coraz silniej zaznacza się bowiem rozdarcie między bogatymi i biednymi, a kolejne dziedziny życia zaczynąją podlegać logice zysku, podczas gdy ludzie stają się narzędziami w celu jego jak najszybszego osiągania. „Rozwój i postęp nie może dokonywać się jednak za wszelką cenę! Nie byłby wówczas godny człowieka” – przestrzegał Polaków w 1999 r. Jan Paweł II podczas homilii w Ełku.
I pewnie z tego powodu zaczynamy się coraz wnikliwiej rozglądać dookoła, czy rzeczywiście nasz kapitalizm jest taki jak na Zachodzie i czy na Zachodzie jest on wszędzie taki sam. I powoli też dostrzegamy, że np. tak silnie kapitalistycznie ustawiona ekonomia Francji jest równocześnie bardzo mocno ukierunkowana na socjalne wsparcie rodziny. Zaczynamy też dostrzegać, jak wiele osób znajdujących się w ubóstwie otrzymuje pomoc chociażby w takich państwach jak Niemcy czy Wielka Brytania. Albo że Szwecja wcale nie wybrała dla siebie czystego kapitalizmu, ale poszła własną, trzecią drogą, będącą splotem gospodarki rynkowej z bardzo silną odpowiedzialnością społeczną za mniej zamożnych.
Ciągle w drodze
Te i inne jeszcze lokalne charakterystyki systemów kapitalistycznych państw zachodnich widzimy dzisiaj dużo wyraźniej. Już wiemy, że kapitalizm nie ma jednej twarzy i że także ten system ma swoje poważne wady. Stało się to jednak możliwe po wielu latach, kiedy również w naszym kraju dały o sobie znać skutki uboczne młodego kaplitalizmu lat 90. Rozumiemy też dużo lepiej to,
o czym pisał Jan Paweł II, gdy w swoich encyklikach społecznych podkreślał, że w miejsce socjalizmu Kościół wcale nie proponuje kapitalizmu w czystej postaci. „Przekonaliśmy się – czytamy w encyklice Centesimus annus – że nie do przyjęcia jest twierdzenie, jakoby po klęsce socjalizmu realnego kapitalizm pozostał jedynym modelem organizacji gospodarczej”. Coraz lepiej rozumiemy też, dlaczego papież Wojtyła nie proponował nam wówczas jakiejś trzeciej drogi. „Kościół nie proponuje żadnych modeli” – napisał w tej samej encyklice – „realne i naprawdę skuteczne modele mogą się zrodzić jedynie w ramach różnych historycznych sytuacji”.
Zadaniem Kościoła jest więc inspirowanie ludzi do tworzenia systemów, które będą dbały o dobro każdego człowieka i będą wspierały dążenia do wypracowania dobra wspólnego. Ostatecznie nie ma bowiem wypracowanego żadnego takiego układu społeczno-ekonomicznego, który można by uznać z punktu widzenia Kościoła za doskonały. Nowych rozwiązań trzeba więc nieustannie szukać i korygować je
w świetle tego podstawowego kryterium, jakim jest dobro człowieka i wszystkich ludzi razem. Błędne jest przypisywanie autorytetu Kościoła jakiejś jednej teorii państwa czy jakiemuś konretnemu układowi społeczno-ekonomicznemu. „Nie będąc ideologią – pisze Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus – wiara chrześcijańska nie sądzi, by mogła ująć w sztywny schemat tak bardzo różnorodną rzeczywistość społeczno-polityczną i uznaje, że życie ludzkie w historii realizuje się na różne sposoby, które bynajmniej nie są doskonałe”.
Rozsądne ostudzenie
Jeśli takie są założenia nauki Kościoła, to należy z nich wyciągnąć klarowne wnioski wobec aktualnej sytuacji życia społecznego i kościelnego w Polsce. Proponowana bowiem przez niektórych polityków droga polskiego katolicyzmu jest bowiem taka, że to oni bardzo dokładnie chcą określać, kto i w jaki sposób realizuje założenia społecznej nauki Kościoła, a kto jest jej wrogiem. Kryterium natomiast tej oceny jest model polityczno-ekonomiczny wypracowany przez tychże polityków we własnym środowisku partyjnym. Mają oczywiście i prawo, i obowiązek taki model posiadać. Nie mogą jednak przypisywać mu autorytetu Kościoła. Przeciętni katolicy sądzą bowiem – a to jest rzeczywistość, z którą mamy obecnie do czynienia – że Kościół dokonał już moralnego wyboru: ta partia ma zasadniczo rację, ją należy wspierać, ona bronią dobra człowieka
i chrześcijaństwa.
Wymuszona moralnie i motywowana religijnie bezkrytyczność wobec postulatów jednej partii rodzi dalsze negatywne konsekwencje. Prowadzi bowiem do jednoznaczności w ocenie historycznej, którą ta sama partia promuje. Polscy katolicy mogą bowiem sądzić, że Kościół już dokonał jednolitej i zamkniętej oceny tego, co było dobre, a co złe w przemianach ustrojowych lat 90. Interpretacja tamtych wydarzeń oraz ich ocena moralna, jaką podaje partia rządząca, jest jedyną słuszną, patriotyczną i bezdyskusyjną, także z punktu widzenia nauki Kościoła. Inaczej mówiąc: Kościół właśnie tę wersję bezkrytycznie popiera.
Taki scenariusz, zręcznie realizowany przez niektórych polityków prawicy, powoduje urwalanie się prostego podziału w polskim społeczeństwie: dobre i z gruntu katolickie są poglądy tej a nie innej partii politycznej, wszelkie natomiast działania innych środowisk
z katolicką wizją państwa i społeczeństwa są z zasady sprzeczne.
Na początku lat 90. – kiedy podział na zły socjalizm i dobry kapiltalizm, wydawał się bardzo klarowny, a wybór moralny między nimi oczywisty – potrzebowaliśmy kogoś, kto nas wówczas ostudzi, wydobędzie nasze umysły
z czarno-białego postrzegania rzeczywistości i pokaże szersze horyzonty. Taką rolę penił wówczas Kościół, a szczególnie nauczanie Jana Pawła II, które pomogało Kościołowi w Polsce gromadzić bardzo różne środowiska. Papież nie pozwalał nam na upraszczane oceny moralne w odniesieniu do toczącej się wówczas dyskusji na temat przyszłości Polski. Papież, który widział na własne oczy skutki nazizmu i totalitaryzmu komunistycznego, podkreślał również słabość myślenia, które absolutyzuje jakikolwiek system polityczny. Bardzo umiejętnie pokazywał też wady systemów ekonomicznych na Zachodzie, które przynosiły wielu ludziom zyski, podczas gdy inne warstwy społeczne doprowadziły do zubożenia.
Bezdyskusyjność i dialog
Głos Kościoła w sprawach społecznych również dzisiaj musi być więc bardzo dynamiczny, podkreślający swoją niezależność. Musi być bardzo klarowny
w swoich zasadniczych liniach, a jednocześnie pozwalający na różnorodność opinii tam, gdzie odmienne od siebie środowiska polityczne szukają konretnych rozwiązań. Powinien wypracować w społecznej mentalności to podstawowe rozróżnienie: są rzeczy bezdyskusyjne, ale są też te obszary życia, które bez dyskusji nigdy się nie rozwiną. A tej dyskusji różnorodność polityczna służy, a nie szkodzi. Jan Paweł II sam przyznał, że także jego analiza rzeczywistości, którą opisał w kolejnych encyklikach, „nie ma na celu formułowania sądów definitywnych” (Centesimus annus).
Jako katolicy powinniśmy więc zrobić wszystko, aby umniejszyć tak silne filtrowanie nauczania Kościoła przez media i marketing polityczny, jakoby stanowisko tylko jednej koalicji politycznej czy wręcz jednej dominującej partii było reprezentatywne dla tego nauczania. Potrzebne jest również bardzo klarowne podkreślanie zasadniczych wskazań papieża Franciszka. Tym bardziej że właśnie Franciszek wyraźnie rozróżnia naukę podstawową i bezdyskusyjną, która dotyczy dobra osoby ludzkiej, od tych obszarów, które zawsze wymagają dyskusji i poszukiwania. Są jednak takie wskazania papieskie, które wprost dotyczą dobra osoby ludzkiej i są bezdyskusyjne w swoich podstawowych założeniach. A partia, która z taką łatwością szafuje swoim związkiem z Kościołem, papieża w kilku ważnych punktach zdecydowanie nie słucha.
Prorocza wizja
Z tego impasu można jednak wyjść nie tyle drogą samej krytyki, ile pozytywnej aktywności. Dużo ważniejsze od podkreślania błędów i wypaczeń politycznych jest bowiem dzisiaj to, aby sami katolicy dużo szerzej zaangażowali się w dialog społeczny. Aby byli aktywni w różnych mniejszych
i większych środowiskach lokalnych, niedających się skodyfikować partyjnie. Co zresztą zaczyna być w polskiej rzeczywistości widoczne coraz bardziej. Obecnie są to dzisiaj głównie środowiska zajmujące pozycję bardzo polemiczną wobec Kościoła instytucjonalnego, szczególnie wobec biskupów. Rodzi się jednak nadzieja, że wszystkie te nurty z czasem złagodnieją i będą inspirować innych do spokojniejszych spotkań i dyskusji. Tak się jednak nie stanie, jeśli nikt z łagodnością i odwagą nie wyjdzie im naprzeciw.
W tym celu Kościół powinien zaproponować Polakom wizję nowego dialogu, wizję wręcz proroczą, ukierunkowaną na przyszłość, która wyciągnie nas ze społecznego rozdwojenia
i wskaże całemu narodowi drogę do twórczego poszukiwania nowych rozwiązań. Takich, które będą wypracowane razem, także w spotkaniach katolików ze środowiskami, które same określają się jako Kościołowi wrogie.
Dzisiaj nie ma jeszcze takiej atmosfery. Politycy nam w tym nie pomagają. Ale Kościół ma swoją podmiotowość. Jest politycznie niezależny. Jest siłą twórczą, która może wszystko zmienić. „Wydarzenia roku 1989 – napisał w Centesimus annus Jan Paweł II – są przykładem zwycięstwa woli dialogu i ducha ewangelicznego w zmaganiach z przeciwnikiem, który nie czuł się związany zasadami moralnymi”.
Proporcje i czas
Nie twierdzę oczywiście, że ten profetyczny głos musi być głosem zawsze przyjemnym i miłym dla każdego słuchacza, albo że nigdy nie wyrazi on kategorycznego sprzeciwu, szczególnie wtedy, gdy deptana jest ludzka godność. Chodzi jednak o proporcje i czas. Nie przez przypadek papież Franciszek mówi, że rzeczywistość jest ważniejsza od idei, a czas ważniejszy od przestrzeni. Oba te założenia znaczą tyle, że potrzebna jest nieustanna gotowość do rozmowy (bo rzeczywistość spotkania wpływa na świat idei, a same idee klarują się lepiej właśnie na spotkaniu) oraz że nie powinniśmy się spieszyć z wygłaszaniem kategorycznych ocen (te niech padają, ale nie za szybko i niezbyt często).
Bo kto będzie chciał z nami rozmawiać, jeśli już na wstępie nie przyznamy mu prawa do posiadania dobrej woli? Kto będzie chciał szukać wspólnie rozwiązań, jeśli polityczny podział będzie sugerował, że Kościół ma już z góry przyjęte rozwiązania i są to rozwiązania zgodne z postulatami jednej partii? Kto będzie chciał przyjść, jeśli nie poczuje się naprawdę gościem przez nas oczekiwanym?