Logo Przewdonik Katolicki

Nasze decyzje mają znaczenie

Małgorzata Bilska
fot. Darek Delmanowicz/ PAP

Rozmowa z socjologiem i działaczem pozarządowym Jakubem Wygnańskim o tym, że pokolenie naszych dzieci będzie miało gorzej od nas.

Coraz częściej słyszymy ostatnio słowo „kryzys”. Kryzys w Kościele, w Europie, a nawet w skali świata…
– Mamy do czynienia z czymś w rodzaju permanencji kryzysu, a to jest coś nowego. Tradycyjnie o kryzysie myśleliśmy jako o czymś przejściowym, epizodycznym, o chwilowym odchyleniu od czegoś, co można uznać na normę. Tradycyjnie myśleliśmy, że kryzys to stan przejściowy, np. choroba rozumiana jako chwilowe bycie niezdrowym lub kryzys ekonomiczny jako przerwa w procesie ciągłego ekonomicznego wzrostu.
Problemy są dwa. Po pierwsze to, co w rozumieniu powszechności może być normą, jednocześnie może też być patologią (to, że wszyscy tak robią, nie oznacza, że to jest dobre – Erich Fromm określał to jako „patologię normalności”). Po drugie okazuje się, że odchylenia od „normy” mogą mieć charakter trwały. Choroby, z którymi się stykamy, coraz częściej mają charakter chroniczny (np. choroby otępienne czy nawet onkologiczne, z którymi trzeba żyć często wiele lat).
Bardzo problematyczny jest też model ekonomiczny oparty na przymusie rozwoju, rozumianego jako zwiększanie skali. Taki model nie jest już możliwy, a z pewnością nie jest trwały i bezpieczny. Wyzwaniem jest też to, że różne kryzysy gwałtownie przyśpieszyły (deficyt energii i surowców, poziom dwutlenku węgla, demografia, oczekiwania konsumpcyjne, migracje, liczba konfliktów etc.) i że dzieją się one równocześnie, wzmacniając się. To jest sytuacja bez precedensu i tworzy ona bardzo niebezpieczną mieszankę.
 
Zatrzymajmy się na chwilę przy temacie ekologii. W kwestii środowiska mamy do czynienia z zaburzeniem ekosystemu?
– Jego ciągłości. Ekosystem, którego jesteśmy cząstką, będzie szukał nowych punków równowagi. Taka jest jego natura. Mówiąc brutalnie – w tej rozmowie dla zwiększenia jej koniecznej prowokacyjnej funkcji będę stawiał sprawy nieco brutalnie – trzeba pamiętać, że problemem na dłuższą metę nie jest przyszłość planety, bo ona tak czy inaczej przetrwa. Istotne dla nas pytanie brzmi: czy my przetrwamy? A precyzyjniej: którzy z nas przetrwają, w jakich warunkach i za jaką cenę… Końcowy wynik to może być okrutna parodia sądu ostatecznego. Być może ocaleją wcale nie ci niewinni, najbardziej cnotliwi, sprawiedliwi i troszczący się o innych, ale wręcz przeciwnie: ci najbardziej „zaradni”, zasobni, egoistyczni.
 
Wyginiemy jak dinozaury?
– To niewykluczone. Nie wiem, czy to może posłużyć za pociechę, ale zniknięcie dinozaurów było warunkiem koniecznym pojawienia się gatunków, z których wyewoluował człowiek. Uderzenie w Ziemię jakieś 60 milionów lat temu meteorytu o średnicy około 10 kilometrów to była zła wiadomość dla dinozaurów, ale dobra dla nas.
Z drugiej strony, gdyby nie epidemia dżumy w XIV w., to populacja wilków i niedźwiedzi w Europie nigdy by się nie odrodziła, bo zdążylibyśmy je wszystkie wybić. Tak zdążyli zrobić znacznie wcześniej nasi przodkowie we wczesnej fazie myśliwsko-zbieraczej np. w Australii, wybijając wszystkie duże ssaki. Tym samym trwale pozbawili się szans na udomowienie ich w przyszłości, a kiedy wreszcie ewolucyjnie dojrzeli do prowadzenia upraw, bardzo im zabrakło tego rodzaju „pomocników”. Ten fakt trwale „upośledził” Australię w rozwoju w stosunku do innych regionów np. Europy.
Czasem mówi się dziś o końcu antropocenu. To pojęcie zostało wytworzone w nurcie nazw epok geologicznych i ma wskazywać na epokę, w której na kształt planety zasadniczy wpływ ma właśnie człowiek. Historycznie na wielką skalę miało to miejsce mniej więcej od XVI w. Człowiek uczynił sobie ziemię poddaną… W porównaniu z innymi epokami liczonymi w milionach lat, ten czas – czas naszej ludzkiej historii – to ledwie błysk, a jednocześnie skala zmian, jakie jako gatunek wywołaliśmy na planecie, jest niewyobrażalna. Tak jakby w Ziemię trafił piorun, kolejny meteor i spustoszył ją. Zostaliśmy obsadzeni w dość niewdzięcznej roli. Może się okazać, że ten epizod w historii globu nie potrwa zbyt długo.
 
Zatem wszystkie inne kryzysy, jak np. kryzys w Kościele, nie mają znaczenia. Czeka nas koniec świata.
– To łatwo strywializować. Akurat taki czas, czas w pewnym sensie trwogi, to czas poszukiwania transcendencji. Wielkie religie, w tym w szczególności chrześcijaństwo, wyrastało u swych początków z przeświadczenia o zbliżającym się końcu czasów. To przekonanie i kolejne liczne zapowiedzi nie sprawdziły się, ale istotnie mamy do czynienia z gwałtownym przyśpieszaniem. Nie wiem, co czeka za horyzontem. Nie wiemy nawet, co czeka za rogiem. Czas zmian – i to zmian radykalnych – odliczany jest już nie w milionach, tysiącach i setkach lat, ale w pojedynczych pokoleniach. To właśnie następne pokolenie, pokolenie naszych dzieci, będzie musiało się zmierzyć z całkiem nowymi wyzwaniami. W Europie to będzie pierwsze od dawna pokolenie, które będzie musiało zmierzyć się z tym, że będzie miało gorzej niż rodzice.
 
Co to konkretnie znaczy?
– My i kilka pokoleń wstecz żyliśmy w dużej mierze na koszt własnych dzieci. Spadek po nas będzie bardzo kłopotliwy. Zaciągnęliśmy długi w ich imieniu i bez pytania ich o zgodę. Przykładem może być system emerytalny: nierozwiązany problem, z którym one będą musiały się zmierzyć. Pewnie mieliśmy jak najlepsze intencje, ale zaprogramowaliśmy przyszłość (albo tak nam niechcący wyszło) w bardzo niebezpieczny sposób. Świat, który na nich czeka, będzie pełen olbrzymich wyzwań. Tu już nie chodzi o deficyt surowców energetycznych. Problemem staje się deficyt wody, powietrza, żywności, a nawet piasku... Zasobów nie wystarczy dla wszystkich i jednym z najważniejszych, zgoła egzystencjalnych wyzwań ludzkości jest to, jak będziemy się nimi dzielić albo jak o nie walczyć.
Olbrzymim wyzwaniem, kto wie czy nie największym, będzie specyficznie rozumiana „zbędność”, „nadwyżkowość” bardzo licznych grup ludzi. Mogą okazać się niezdolni, a może nawet już niepotrzebni w roli masowych konsumentów. Mogą być nawet niepotrzebni, jeśli chodzi o wytwarzanie towarów i usług, które w dużej mierze da się zautomatyzować. Co mają ze sobą zrobić? Wystarczy zdać sobie sprawę, że w ciągu najbliższych 20–30 lat liczba ludności w Nigerii osiągnie około 400 milionów. To liczba porównywalna z ludnością Europy.
 
Indie mają ponad miliard ludzi i jakoś się u siebie mieszczą…
– Jakieś 30 lat temu nośna była przepowiednia Francisca Fukuyamy, dotycząca „końca historii”. Została ona zresztą wypowiedziana w kontekście zmian, jakie miały miejsce w naszej części świata na początku lat 90. Polacy byli jednymi z twórców tej historycznej czy wręcz historiozoficznej nadziei. Od tego czasu mieliśmy zbliżać się do jedynego wzorca: demokracji liberalnej. Dziś widzimy, że jest inaczej. Historia wcale się nie skończyła. Można powiedzieć, że jest wręcz przeciwnie. Przyśpieszyła i grozi nam, że będzie się powtarzać, a nawet że wpadnie w korkociąg. Drżymy na myśl o tym, że to, co było, powtórzy się i to w bardziej intensywnej i brutalnej formie. To może nie być koniec historii, ale – być może ryzykuję apokaliptyczny ton – koniec czasów.
 
Fukuyama wycofał się potem z tej koncepcji. Poza tym chodziło mu o koniec wielkich, historycznych narracji, a nie ludzi w sensie fizycznym.
– Fizykalność ma wielki wpływ na narrację. Zużyliśmy planetę Ziemię w ogromnym stopniu, bo wymyśliliśmy model gospodarczy, który polega na zużywaniu ponad potrzeby. Nie potrafimy opanować naszego panowania.
 
Mnożymy swoje potrzeby, których nigdy nie uda się zaspokoić?
– Rozmawiamy w tzw. Black Friday, który jest esencją chorobliwej, sfabrykowanej w nas potrzeby zakupów. Wychowano nas na konsumentów, a istotą naszego szczęścia stało się posiadanie. Jak napisał wiele lat temu Ralph Waldo Emerson: „ rzeczy dosiadły ludzkości i pędzą”. To one mają nas, a nie my je. Jedna z radiowych reklam, jaką usłyszałem dziś rano: „ Twoje postanowienie noworoczne? – Więcej komfortu!”. Albo inna: „Szczęście na cztery litery?” i tu w odpowiedzi pojawia się marka samochodu... To jest chore.
 
Nie uciekniemy przed tym. Nie ma już kontynentów do odkrycia.
– To się skończyło. Przez wieki Europa była importerem, zdobywcą, grabieżcą globalnych zasobów i jednocześnie eksporterem problemów i kosztów. Warto np. z tej perspektywy oceniać globalne skutki ochrony naszych, europejskich, rynków produkcji żywności. Ten protekcjonizm to jeden z zasadniczych problemów i źródeł kryzysów, w tym głodu, poza Europą. Chroniąc siebie na dłuższą metę pozbawiliśmy szans te regiony, które w globalnym podziale pracy miały do zaoferowanie niewiele więcej niż właśnie żywność. Możemy ronić krokodyle łzy, wysyłać pomoc humanitarną, ale w dużej mierze to my sami byliśmy i jesteśmy źródłem tak głębokich dysproporcji w rozwoju.
Nasza sytuacja nie jest wynikiem naszych zasług, ale w dużej mierze renty pozycji, eksploatacji innych i na koniec tego, że wylosowaliśmy szczęśliwszy adres urodzenia. Wierzący – mimo licznych wyzwań, jakie niesie codzienność – powinni co rano w modlitwie wyrażać wdzięczność, że mieszkają w tej części planety, gdzie w odróżnieniu od wielu innych mają dach nad głową, jedzenie, bezpieczeństwo, godne zarobki, dostęp do edukacji i służby zdrowia itd. Może nie jest tak jak w Szwecji, Niemczech czy Kanadzie, ale naszych problemów w większości krajów na świecie mogą nam zazdrościć.
 
Pewne problemy mamy jednak wspólne.
– Obecnie największym z nich jest nasz model konsumpcji, produkcji, oczekiwań na temat tego, na czym polega „dobre życie”, które tak skutecznie udało nam się upowszechnić. Kompletnie zmienia się geopolityka. Największe szkody dla środowiska nie powstają w Europie, bo ona jest stosunkowo mało liczna, tylko w krajach, które chcą nas naśladować, pójść naszą ścieżką i dorównać nam w poziomie życia. Spójrzmy na Chiny, które mają swój czas bonanzy. Trudno przekonać Chińczyków, żeby nie jedli tak dużo wołowiny (to jeden z najbardziej obciążających środowisko naturalne zwyczajów) i zrezygnowali z dużych samochodów napędzanych benzyną. Jesteśmy mało wiarygodni, apelując o to, aby jedli więcej ryżu i warzyw i jeździli na rowerach, bo tak jest zdrowiej. Długo czekali i długo pracowali na ten moment.
Ktoś policzył, że gdyby wszyscy ludzie na świecie, a jest nas około 8 miliardów, chcieli żyć w takim standardzie, jak pani i ja, wcale nie jakimś supermilionerskim, musielibyśmy mieć trzy planety. A mamy tylko jedną.
 
Katastroficzne wizje globu do zmian mnie nie sprowokują. Wolę konkrety. Kiedy byłam nastolatką, jeździło się do uzdrowiska Rabka-Zdrój, żeby ratować chore płuca. Dziś smog jest tam większy niż w Krakowie. To realny problem do rozwiązania, w zasięgu ręki.
– Na liście Światowej Organizacji Zdrowia wśród 50 najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie aż 36 było w Polsce. Niektóre to miejscowości uzdrowiskowe. To jest naprawdę nasz problem. Jeśli duszę się powietrzem, staram się działać w obronie własnych interesów – nie w odruchu z solidarności z pozbawioną wody Afryką, ale w trosce o własne miejsce zamieszkania, o jakość życia dla naszych dzieci. Może dla nich jesteśmy gotowi na jakieś wyrzeczenia? Choćby niewielkie. Nie mogę palić drewnem w kominku, nie mówiąc już o śmieciach, zgodzę się na wyższą cenę produktu, bo zawarto w niej kwotę na utylizację itd. Te zmiany łatwo wprowadzić za pomocą przepisów prawnych.
Ale inne sprawy to kwestia nawyków, których zmiana zależy od dobrej woli. Może nie będę kupować tak dużo, postaram się rzeczy naprawiać, zamiast kupować nowe; wyprodukuję mniej śmieci. Nie będę miał rzeczy na własność, ale będę korzystać ze wspólnych. Kilka lata temu mało kto wpadłby na to, że lot samolotem jest obciachem, skoro do wyboru jest pociąg. Młode pokolenie inaczej ustanowi normy. Może wykreuje nową modę? Nie możemy dłużej usprawiedliwiać się tym, że nasze indywidualne decyzje nie mają znaczenia. Parafrazując receptę św. Ignacego Loyoli: pamiętaj, że nic od ciebie nie zależy, ale działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie.
 
Jakie widzi Pan scenariusze jutra?
– Pierwszy to walka. Tradycyjna wojna plemion. To model drapieżczy, historycznie bardzo bogato ilustrowany. Współczesne plemiona mogą być nawet wewnętrznie demokratyczne i spójne, ugruntowane we wspólnej tożsamości. Tylko skoro nie starczy dla wszystkich, żeby przeżyć, muszą się nakarmić „kimś innym”.
 
A drugi?
– Jest trudny, choć optymistyczny. Może nawet utopijny... Nawiązuje do komunitarystycznych tradycji miast republik. Zakłada, że tak potrafimy urządzić miasto, że jest ono względnie samowystarczalne, czyli autarkiczne. To jest istota gospodarki obiegu zamkniętego – cyrkularnej. Można przetrwać, nie krzywdząc innych, ale to wymaga specyficznej umowy społecznej i samoograniczenia.
Jest też scenariusz trzeci. Model globalnej umowy, w której traktujemy cały glob jako wspólne dobro, o które musimy dbać wspólnie i sprawiedliwie się nim dzielić. Do tego zmierzają międzynarodowe uzgodnienia z Paryża dotyczące 17 celów zrównoważonego rozwoju. Polska ma bardzo sceptyczny stosunek do takich rozwiązań i nagminnie uchyla się od tego rodzaju zobowiązań.
 
Wobec chrześcijaństwu pada zarzut, że nadużywaliśmy władzy, fałszywie interpretując biblijny nakaz czynienia sobie ziemi poddaną. Papież też to dostrzega, wzywa do nawrócenia.
– W Biblii Bóg mówi: „czyńcie sobie ziemię poddaną”. To często cytowane fałszywe usprawiedliwianie dla naszej brutalności w stosunku do otaczającego nas świata. Ten fragment warto czytać na nowo w ewangelicznej wykładni tego, co znaczy być panem i sługą. Panowanie oznacza troskę, a nie przemoc.
 
Mamy być sługami przyrody?
– Mamy się o nią troszczyć. O to, co zostało nam dane, jako dziedzictwo. Nie możemy tego eksploatować. Warto tu przypomnieć przypowieść o talentach: co zrobiliśmy z ziemią, która została nam powierzona? Powierzona nam i tym, którzy przychodzą po nas. Taki jest m.in. sens encykliki Laudato si’ papieża Franciszka. Kościołowi potrzebny jest kolejny zwrot franciszkański.
 
To znaczy?
– Święty Franciszek wzywał do tego, żeby porzucić stare zwyczaje. Sam to zrobił. Ogołocił się. W Mediolanie wywołał niemałą sensację. Zapewne był traktowany jak szaleniec. Porzucił majątek. I na dodatek mówił do zwierząt. Wiele ryzykował, mógł skończyć jako heretyk. Papież go na szczęście ochronił i tak zaczęła się jedna z największych reform kościoła. My chyba też nie możemy poprzestać na półśrodkach. To będzie w Polsce trudne, sądząc po reakcjach wywołanych przez papieża sformułowaniem o „grzechu ekologicznym”.
 
Szkoła pokory… Chrześcijaństwo w pewnych aspektach wywarło kluczowy i pozytywny wpływ na kształtowanie cywilizacji, a w innych – negatywny.
– Może nie samo chrześcijaństwo, tylko nasze jego odczytanie. Zresztą warto zdać sobie sprawę, że aby zmierzyć się w wymiarze globalnym z wyzwaniami, trzeba odwołać się także do innych religii czy wierzeń. Wiele z nich ma znacznie bogatszy i wrażliwszy zestaw pouczeń dotyczących stosunku człowieka do przyrody. Nasza judeochrześcijańska Europa akurat w tej sprawie może się sporo nauczyć od innych.
 
Czasem wystarczy wziąć na serio prawdę, że jesteśmy na obraz Stwórcy i całe życie mamy stawać się na Jego podobieństwo. Może pora wrócić do pytania: Co to znaczy być człowiekiem? Od tego zależy, jaki mamy antropocen.
– Dotyka pani spraw fundamentalnych. Z jednej strony jest „założycielski” epizod z potopem. Noe słyszy od Boga obietnicę, że nie sprowadzi na nas kolejnego potopu. Ale to nie znaczy, że my sami nie możemy tego zrobić. Moim zdaniem to właśnie robimy.
W mojej głowie ma to związek ze swoiście rozumianą abdykacja Boga. Chciałbym przywołać w tym miejscu postać Simone Weil, francuskiej mistyczki, jednej z najważniejszych filozofek XX w. Jej lektura była dla mnie jednym z najważniejszych formacyjnych przeżyć. Weil pisała o Krzyżu jako o abdykacji. Bóg starotestamentowy potrafił – dość fizycznie – pojawić się, pogonić grzesznych ludzi, udzielić instrukcji niemożliwych do zignorowania. A potem Bóg abdykował. Zbliżył się do nas, dotknął nas, podzielił nasz los i ostatecznie abdykował na Krzyżu. Jest u niej taki piękny fragment, w którym pisze, że jest tylko jedna przewaga człowieka nad Bogiem. Jeśli widzi potrzebującego, może mu podać chleb. Pan Bóg nie może tego zrobić. Teoretycznie może uczynić wszystko, ale tego zrobić nie może. To nasze zadanie. Zawsze musi być w tym nasz wybór. To jest miara i wyzwanie naszej wolności. To, jak korzystamy z wolności wyboru, wydaje mi się arcyważne.
 
Czy jest dla nas nadzieja?
– To bardzo niebezpieczne słowo. W puszce Pandory nadzieja został na dnie i nadal tam tkwi. Trwa spór, czy jest tak dlatego, że jest najstraszniejszą ze wszystkich plag – złudzeniem, „złotem głupców”, czy może dlatego, że znalazła się tam przez pomyłkę, bo nie jest plagą, ale potężną siłą, która daje nam powód do istnienia. Pewnie się nie dowiemy, ale ja wolę tę drugą interpretację…
Szukając nadziei, chcę przywołać nieco zapomnianego autora koncepcji chrześcijańskiego ewolucjonizmu, zakonnika Pierre’a Teilharda de Chardin. To on sformułował nieco bardziej optymistyczną wersję „końca”. Nazywa ją punktem Omega. Jego słowa mogą być dobrym finałem naszej rozmowy i przyczółkiem dla tak potrzebnej nam wszystkim nadziei. „Pewnego dnia, kiedy opanujemy już wiatry, fale, przypływy i grawitację, sięgniemy po Boskie siły miłości. Wtedy, po raz drugi w historii świata, człowiek odkryje ogień”.
 
Jakub Wygnański
Socjolog, działacz pozarządowy, prezes Fundacji Pracownia Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”. W latach 80. działacz „Solidarności” i Komitetów Obywatelskich. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Współtwórca m.in. Stowarzyszenia na rzecz Forum Inicjatyw Pozarządowych oraz Banku Danych o Organizacjach Pozarządowych Klon/Jawor

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki