Chrześcijaństwo ma to do siebie, że jest jak droga, która co rusz ma jakieś zakręty. Za każdym jednak zakrętem kryje się nowe światło, nowa rzeczywistość, coś zaskakującego. Dlatego błogosławiony John Henry Newman modlił się o światło na kilka kroków do przodu, wiedząc że dalsza przyszłość jego życia pozostanie zaskakującą tajemnicą. Podobnie modlił się Dietrich Bonhoeffer, który prosił o Bożą opiekę, ponieważ zupełnie nie potrafił zrozumieć, jakimi drogami chce On go prowadzić. Matka Teresa z Kalkuty z kolei zawierzała wszystko Bogu, wiedząc, że opuszczając zakon, do którego wstąpiła, i wychodząc na ulice Kalkuty, decyduje się na wielką niewiadomą. Co łączyło te trzy wielkie osobowości? Zaufanie drodze wiary, na której najważniejsze nie było to, co każdy z nich sobie zaplanował i zrealizował, ale to, czemu był w stanie pozostać wierny, nawet wtedy, gdy wcześniejsze plany runęły w gruzach.
John Henry Newman nigdy nie myślał, że będzie wyrzucony z Oxfordu i że konwertuje do Kościoła katolickiego. Decydujący moment wierności wobec światła sumienia spowodował jednak decyzje, które umieściły go na zupełnie nowej, całkowicie niepewnej po ludzku drodze. Bonhoeffer przeciwstawił się hitlerowskiemu nazizmowi, chociaż wielu ewangelików niemieckich, jego sióstr i braci w wierze, nie miało odwagi zaryzykować siebie. Ostatecznie trafił do obozu i tam został zamordowany. Matka Teresa przez lata korespondowała ze swoim biskupem, aby przekonać go o słuszności swojej idei życia dla ubogich. Sama jednak nosiła w sobie jakąś niepewność i lęk, czy to czego chce na pewno pochodzi od Boga. Kiedy otrzymała wreszcie odpowiedź pozytywną, po prostu poszła. Zaczęła od spotkań z umierającymi, nie mając żadnych środków, które byłyby dla niej zabezpieczeniem.
W tym wydaniu „Przewodnika” Szymon Żyśko opowiada historię mało znanej Francuzki, która nie była siostrą zakonną ani nie pełniła żadnej ważnej społecznej funkcji. Wtedy, gdy ją przez krótki czas pełniła – przewodząc jednemu ze swoich bardzo rozwiniętych dzieł na rzecz misji – nie zdążyła się nią zbyt długo nacieszyć: została odsunięta przez władzę kościelną. I być może ta władza miała jakieś swoje słuszne racje, aby tak zrobić, ona jednak, zupełnie subiektywnie, przeżywała to jako bolesną stratę. Zresztą ta decyzja wpisywała się w krytykę, jaka spadała na nią tylko dlatego, że jako osoba świecka, bez jakiegoś kościelnego umocowania, podejmowała samodzielne działania społeczne, co w tamtym czasie mogło budzić uzasadnione podejrzenia. Ostatecznie zmarła w opuszczeniu i ubóstwie. Nigdy jednak nie narzekała, nie żaliła się władzy kościelnej, że ją skrzywdziła: kiedy ludzie cierpią, własne ego nie może zajmować pierwszego miejsca. Paulina Jaricot postanowiła zaufać Bogu, choć jej życie układało się zupełnie inaczej, niż można było się tego spodziewać po osobie, która tak prostolinijnie starała się wierzyć i żyć. I zawsze pozostać wierną Kościołowi.
Małgorzata Bilska pisząc o Bracie Albercie Chmielowskim podkreśla to samo: pokora i całkowita rezygnacja z tego, co po ludzku mogło przynieść podziw. Czysta Ewangelia – powiedział abp Grzegorz Ryś. Ostatecznie brak docenienia jego pracy był udziałem także tych, dla których się poświęcił. Nie zawsze było tak źle, ale było tak na pewno wtedy, gdy bezdomni, którymi się opiekował, sami podnieśli na niego rękę.
Chrześcijaństwo jest drogą, na której można zbłądzić i zaufać temu, co światowe – mówi papież Franciszek. Wówczas jednak zamiast pokory i oddania będzie dominować pycha i zabieganie o siebie. Można natomiast wybrać drogę bardziej ewangeliczną. Tylko wtedy rezygnacja z siebie będzie wymagała konsekwencji: nawet jeśli nie przyjdzie żadne docenienie ze strony świata, będzie trzeba pozostać wiernym wybranym przez siebie wartościom: pokorze i oddaniu, czasami wszystkiego.
Piszę to wszystko z jednego powodu: ocalenie chrześcijaństwa w naszej ojczyźnie będzie możliwe dzięki takim ludziom; będzie owocem wiary tych, którzy nie pójdą na kompromisy moralne dla ocalenia własnego stanowiska czy społecznego wizerunku.