6 czerwca z Krymu na Ukrainę ruszyła ofensywa gen. Piotra Wrangla, głównodowodzącego białą Armią Rosyjską. Jej celem byli bolszewicy, którzy po serii niedawnych zwycięstw w wojnie domowej mieli przed sobą tylko dwóch poważnych przeciwników: Wrangla i Piłsudskiego. Ten pierwszy starannie przygotował się do ataku. Już następnego dnia po jego rozpoczęciu rezydujący na Krymie rząd białej Rosji wydał dekret, mocą którego cała ziemia zagospodarowana rolniczo przekazana została pracującym na niej chłopom.
Wnioski z błędów Denikina
Dla włościan byłej carskiej Rosji nie była to nowina – to samo uczynił wcześniej Lenin, natychmiast po zdobyciu władzy wydając słynny „dekret o ziemi”. Ale od tego czasu minęły już trzy lata, przez które chłopi zdążyli poznać prawdziwą naturę bolszewików, bagnetem i artylerią dławiących wszelkie próby ustanowienia autentycznego wiejskiego samorządu. Dekret Wrangla powiązany był z ustawą taki właśnie samorząd legalizującą. Wieść o nim zadziałała piorunująco, gdyż biali lotnicy docierali za linię frontu i zrzucali ulotki z aeroplanów. Wszędzie tam, gdzie w ramach ofensywy zdołały dotrzeć oddziały białej armii, zgłaszali się do nich ochotnicy. Z tego też powodu czerwoni w Moskwie uznali siły Wrangla za swoje największe zagrożenie.
Wrangel wyciągnął wnioski z błędów poprzednika, gen. Antona Denikina, walczącego z bolszewikami w imię Rosji „jednej i niepodzielnej” – takiej, jaka istniała do 1917 r. Zniechęcało to do sojuszu z nim zarówno przedstawicieli nierosyjskich narodów byłego carskiego imperium (w tym Polaków), jak i samych rosyjskich chłopów, którym Denikin miał do zaproponowania jedynie powrót do statusu ludzi drugiej kategorii względem klasy wielkich właścicieli ziemskich. To właśnie w dużej mierze zaważyło na jego klęsce – jesienią 1919 r., będąc już niedaleko Moskwy, nagle zwinął swoje oddziały i wycofując się w chaotycznym pośpiechu na Krym, wiosną następnego roku zmuszony został do oddania władzy Wranglowi.
Dlaczego nie doszło do sojuszu?
Również w kwestii „jednej i niepodzielnej” następca Denikina miał inne zdanie. Uznał autonomię Ukrainy, w przyszłym, wyzwolonym od bolszewików państwie przyznając językowi ukraińskiemu status równy rosyjskiemu. Uznawał też istnienie niepodległej Polski. Wydawało się więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, by ta ostatnia, również tocząca wojnę z czerwoną Rosją, weszła w zbrojne przymierze z Rosją białą. Tym bardziej że wszystkie trzy strony tej wojny walczyły już ostatnimi siłami, a jakikolwiek sojusz wojskowy dwóch z nich przeciwko trzeciej prawdopodobnie przesądziłby o szybkim wyniku zmagań.
Tak się jednak nie stało. 5 czerwca, dokładnie dzień przed ofensywą Wrangla, bolszewicy przełamali polski front pod Samhorodkiem, co doprowadziło do szybkiej ewakuacji Kijowa oraz generalnego odwrotu polskiej armii w kierunku zachodnim. Prawem paradoksu w tym samym czasie, nieco dalej na południe, w tym samym tempie posuwała się do przodu, kosztem czerwonych, Armia Rosyjska Wrangla. Brak sojuszu uniemożliwił skoordynowany atak i połączenie sił.
Sam Wrangel, w opublikowanych na emigracji wspomnieniach, winę za to przypisywał Polakom. W rzeczywistości leży ona także po stronie jego rządu, rezydującego w krymskim Sewastopolu. Minister spraw zagranicznych Piotr Struve, zwolennik prowadzenia „lewicowej polityki rękami prawicowców”, stanowczo chłodził zapały generała w kierunku wejścia z Polakami w ścisły sojusz wojskowy. Wolał oglądać się na odległy Zachód – jak gdyby klęska czerwonej Moskwy była już przesądzona.
Warto szukać sprzymierzeńców
Co działo się potem, wiemy z naszej własnej historii. Wojska Tuchaczewskiego dotarły do Wisły, i tylko dzięki genialnemu manewrowi Piłsudskiego, który w połowie sierpnia okrążył siły bolszewickie od południa, udało się ocalić Polskę, a może i resztę Europy przed czerwoną nawałą. Wojsko Polskie zaczęło z powrotem odpychać na wschód Armię Czerwoną, ale wtedy już nasze pozycje były znacznie bardziej odległe od czołówki wojsk Wrangla. Nawet gdybyśmy chcieli się do siebie przebijać, nie mieliśmy na to sił – ani my, ani oni.
Nie mieli ich również bolszewicy. Perspektywa zawieszenia broni i zawarcia pokoju wydawała się korzystna zarówno dla Moskwy, jak i dla Warszawy, gdyż dawała wymęczonym wojną państwom oddech, potrzebny dla osiągnięcia stabilizacji. Zupełnie inaczej widziano to w Sewastopolu. Dla białej Rosji kontynuowanie walki o Moskwę było kwestią życia lub śmierci. Rosja, biała albo czerwona, mogła być tylko jedna – podzielonej nie przewidziano w politycznym porządku świata.
Na froncie polsko-rosyjskim umilkły więc działa, a 21 października 1920 r. w łotewskiej Rydze rozpoczęły się negocjacje przedstawicieli sowieckiej Rosji z delegacją Rzeczypospolitej. Tego samego dnia bolszewicy utworzyli Front Południowy, którego zadaniem było zgniecenie białej Rosji Wrangla. W tym celu odkomenderowano na południe oddziały zluzowane z frontu polskiego. Nad całym zgrupowaniem objął dowództwo młody i energiczny „komandarm” Michaił Frunze. 28 października rozpoczęła się bolszewicka ofensywa. Czerwoni odparli białych z linii Dniepru, następnie zaś wdarli się na Krym. W ciągu listopada opanowali cały półwysep, tym samym likwidując ostatni bastion białych po zachodniej stronie Uralu. Wrangel osiągnął tylko tyle, że udało mu się na czas ewakuować wojska i odpłynąć do Stambułu.
W ten sposób rozpoczęła się epoka, zapoczątkowana 20-leciem wolnej Polski, zakończona zaś upadkiem komunistycznego reżimu w Moskwie, który przez 70 lat więził pokaźną część ludzkości. Dzisiaj, po stu latach od opisywanych wydarzeń, łatwo byłoby wystawiać cenzurki wodzom i politykom tamtych czasów. Wtedy jednak nikt nie mógł wiedzieć na pewno, jakie dalekosiężne skutki przyniosą czyjeś działania lub czyjeś zaniechanie. A jeżeli czegokolwiek ta historia może uczyć, to tego, że w walce z dyktaturą zawsze warto szukać sprzymierzeńców. Byle nie wśród innych dyktatorów.