Z czym kojarzy się nam późna jesień 1918 r.? Banalne pytanie, przecież wtedy „Polska wybuchła”. To jedna z najradośniejszych, najjaśniejszych chwil w naszych dziejach. „Od rana do wieczora gromadziły się tłumy na rynkach miast; robotnik, urzędnik porzucał pracę, chłop porzucał rolę i leciał do miasta, na rynek, dowiedzieć się, przekonać się, zobaczyć wojsko polskie, polskie napisy, orły na urzędach, rozczulano się na widok kolejarzy, ba, na widok polskich policjantów i żandarmów” – wspominał Jędrzej Moraczewski, który już niebawem miał zostać pierwszym premierem odrodzonej Rzeczpospolitej.
Gdyby obowiązywały dzisiejsze standardy, uczestnicy tych radosnych zgromadzeń mieliby zapewne na ustach maseczki i trzymali dystans 2 metrów, a „policjanci i żandarmi” pilnowaliby reżimu sanitarnego i karali co bardziej rozentuzjazmowanych. Któż jeszcze dziś pamięta, że wiatr historii przywiał wtedy do Polski nie tylko wyzwolenie, ale również epidemię – najgorszą, najbardziej morderczą z tych, które dotknęły ludzkość w ostatnim stuleciu. Wirusem grypy, słynnej hiszpanki, zaraziło się na świecie około 500 mln ludzi, a liczba ofiar śmiertelnych sięgnęła od 50 do 100 mln. Polska również została nią dotknięta i to w sposób niewspółmiernie bardziej tragiczny niż przeżywaną przez nas dziś pandemią koronawirusa.
Polska szczególnie dotknięta
Na ziemiach polskich hiszpanka pojawiła się pod koniec lipca 1918 r. Nazywano ją: grypą hiszpańską, gorączką hiszpańską, chorobą hiszpańską, influenzą hiszpańską lub po niemiecku Blitzkatarrh, katar błyskawiczny; popularne były też określenia ukrainka i wołynka.
Największe nasilenie osiągnęła między październikiem 1918 i lutym 1919 r., później przyszły jeszcze dwie fale choroby – jesienią i zimą 1919 i 1920 r. W stolicy pandemia zaczęła się w okolicach października 1918 r. i trwała około czterech miesięcy. Według zajmującego się tym tematem Łukasza Mieszkowskiego można przyjąć, że w tym czasie w mieście zmarło około 500 osób. W Krakowie było 439 ofiar śmiertelnych. W Poznaniu, liczącym 156 tys. mieszkańców, od początku epidemii do połowy października 1918 r. hiszpanka zabiła prawie 300 osób. Z dużą dozą ostrożności można szacować, że pierwsza fala choroby zabiła w Polsce od 68 tys. do 130 tys. ludzi, a zachorować mogło od 3,4 mln do 6,5 mln osób.
W latach 1919 i 1920 nadchodziły kolejne nawroty epidemii, przynosząc następne ofiary, których mogło być łącznie nawet ćwierć miliona. W samej tylko Warszawie zmarło około 2 tys. osób. Polska, obok Węgier i Hiszpanii, okazała się w relacji do liczby ludności najmocniej dotkniętym „hiszpańską grypą” krajem Europy. Liczby te są nieporównanie bardziej dramatyczne aniżeli dane dotyczące pandemii, którą dziś przeżywamy. Również same objawy tamtej choroby i sposób, w jaki atakowała, były drastyczniejsze od obecnych doświadczeń.
Jak w średniowieczu
Ówczesna prasa donosiła o przebiegu epidemii, choć z reguły nie na pierwszych stronach. Czytelnik warszawskich, krakowskich i poznańskich dzienników mógł odnaleźć informacje na temat choroby, były one jednak ukryte, raczej zdawkowe, tylko niekiedy odzwierciedlające rzeczywistą skalę ludzkich tragedii. W nagłówkach królowała sytuacja polityczna, kończyła się ,,wielka wojna”, upadały monarchie, znikały z map jedne państwa, pojawiały się inne, a Polska przeżywała euforię „wybicia się na niepodległość”. Wszelako nawet te, ograniczone informacje, pokazują obraz dramatyczny, bardziej przywodzący na myśl skojarzenia ze średniowieczem aniżeli z tym, co widzimy wokół nas dziś.
Najwięcej relacji pochodzi ze, szczególnie mocno doświadczonego hiszpanką, południa Polski. Franciszek Piątkowski, publicysta krakowskiego tygodnika „Piast”, tak opisywał dramat wsi galicyjskich: „W powiecie grybowskim i sądeckim są parafie (np. Krużlowa), w których jest po kilka pogrzebów dziennie zmarłych ludzi na hiszpankę. Całe gminy leżą w ogromnej gorączce, wielu chorym bucha krew z ust i nosa, wielu zrywa się w gorączce z łóżka i majaczy przez kilka dni, a kto się zaziębi – ten idzie na tamten świat. Ludzie wyglądają jak nie z tego świata. Przestrach wielki, bo znikąd nie ma ratunku ( ...) Pogrzeby odbywają się zwykle bez płaczu, bo często cała najbliższa rodzina zmarłego leży w gorączce i nie ma kto nad trumną zapłakać. Często się zdarza, że matka, leżąc bezprzytomna w gorączce, nie wie, że z domu wynoszą jej zmarłe dziecko”.
Inny dziennikarz, tym razem z „Głosu Narodu”, kreślił obraz równie tragiczny: „w powiecie sokalskim grypa hiszpanka grasuje po wsiach w sposób przerażający (…) nie ma prawie chaty, w której by nie było chorego. Śmiertelność jest ogromna. Stolarze po wsiach i miasteczkach nie robią nic innego, tylko trumny. (…) Ludność poddała się uczuciu zupełnej apatii, bo nie ma możliwości zapobieżenia zarazie. Choroba tak wycieńcza ludność, że staje się na długi czas niezdolną do pracy. Cierpi na tym ogromnie gospodarka na roli. Nie kopie się ziemniaków, które wkrótce zaczną gnić, nie uprawia się roli pod zasiew oziminy”.
Lęk był pogłębiany przez bardzo dramatyczny przebieg choroby. Dotykała ona przede wszystkim ludzi młodych i zdrowych, między 20. a 40. rokiem życia. Osoba, która rano była okazem zdrowia, w południe miała ciężkie objawy zakażenia, a wieczorem już nie żyła. Relacjonowano o przypadkach piorunującego uderzenia grypy powodującego, że człowiek, który wyszedł z domu zdrowy, upadał na ulicy i wkrótce umierał w ogromnych cierpieniach. Objawy mogły jeżyć włos na głowie, grypa atakowała system nerwowy, wywołując halucynacje, panikę i strach. Później przychodził obrzęk i zapalenie płuc, a chory dosłownie topił się we własnej krwi zalewającej płuca, jego skóra stawała się sinofioletowa i pojawiały się na niej krwawe wybroczyny.
Bezsilność lekarzy
Jak sobie radzono z tą klęską? Jeśli to porównamy do dzisiejszego lockdownu gospodarki, zakazów przemieszczania się, zamknięcia szkół, uczelni, placówek kultury, a nawet kościołów, niewiele znajdziemy podobieństw. Owszem, ówczesna prasa nawoływała, aby zrezygnować z pocałunków i uścisków dłoni, ale szkoły zamykano dopiero, gdy nie miał kto do nich uczęszczać. Gdzieniegdzie zamykano kina i teatry, jednak nie miało to powszechnego charakteru, gazety pełne były reklam spektakli i filmów, a sale kinowe i teatralne pękały w szwach.
Szerzyły się informacje, które dziś nazwalibyśmy fejkowymi. Najwięcej szkód spowodowało przekonanie o dobroczynnym działaniu aspiryny, zażywano ją w ogromnych dawkach, co kończyło się często śmiertelnymi zatruciami. W gazetach pojawiały się kuriozalne ogłoszenia, jak to z niezwykle poczytnego, krakowskiego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, zachęcające do korzystania z usług restauracji Nędzowskiego przy placu Szczepańskim w Krakowie, gdyż serwowane tam „higieniczne a smakowite” potrawy stanowią środek zabezpieczający przed hiszpanką. Wszystko zawodziło, wszelkie optymistyczne wiadomości prędzej czy później okazywały się plotkami.
Szczególnie lekarze czuli się coraz bardziej bezsilni. „Zaskoczeni znienacka, staliśmy wszyscy bezradni w obliczu klęski, której ogromu ani zmniejszyć, ani nawet w przybliżeniu określić nie byliśmy w stanie. Ogólne uczucie grozy zwiększała niemoc terapii, bezowocność wszelkich wysiłków” – pisał znany krakowski lekarz Karol Rozenfeld.
Zapomniana epidemia
Zdawać by się mogło, że tak ogromne nieszczęście powinno spowodować długotrwałą traumę i mocno zakorzenić się w pamięci społecznej. Tymczasem nic z tych rzeczy.
Epidemia została „przykryta” przez wagę rozgrywających się ówcześnie zdarzeń i nie zakłóciła w żaden wyraźny sposób życia gospodarczego, społecznego, kulturalnego czy religijnego. Nikt nie publikował studiów na temat „świata po hiszpance”, nikt nie twierdził, że odmieni ona świat. Być może dlatego, że w umysłach najwięcej miejsca zajmowało wspomnienie właśnie zakończonej wojny, która była przecież pozbawioną sensu rzeźnią, przeżyciem pokoleniowym, głęboko angażującym emocjonalnie, pełnym absurdu. W Polsce najważniejszym było odrodzenie państwa, to, o co modliły się pokolenia. Relacje o cierpieniach ofiar choroby nie miały szans przebicia się i utrwalenia w zbiorowej pamięci. Nie zainteresowali się nimi twórcy, poza jedynym może Jalu Kurkiem i jego Grypa szaleje w Naprawie. Pandemia hiszpanki była wtedy postrzegana raczej jako element świata znanego, w jakimś sensie normalnego, w którym „powietrze, głód i wojna” były złem, ale do pewnego stopnia oswojonym, nieszczęściem stale towarzyszącym człowiekowi.
Nawiązując do kategorii zaproponowanych przez wybitnego socjologa religii Petera Bergera, można powiedzieć tak: wtedy, przed stu laty, byliśmy wciąż przede wszystkim „społeczeństwem losu”, które postrzegało świat w kategoriach nieuniknioności, głębokiego poczucia, że człowiek nie jest wyłącznym kowalem swej egzystencji. Dziś jesteśmy społeczeństwem wyboru, nader trudno akceptujemy wszystko, na co nie mamy wpływu, a co ogranicza nasze możliwości: chorobę, klęski żywiołowe, epidemie. Nie chcemy i nie umiemy nadać temu sensu. Może właśnie dlatego tak różna jest rzeczywistość tamtej i obecnej pandemii?