Logo Przewdonik Katolicki

Nad Birkenau nawet ptaki nie chciały latać

Natalia Budzyńska
Widok z lotu ptaka na baraki byłego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Z lewej wieże strażnicze, 1977 r. fot. Maciej Parzniewski/NAC

Dymy nad Birkenau nie były pierwszą próbą literackiego rozliczenia się z koszmarem obozów koncentracyjnych, ale najważniejszą, najszerszą i najbardziej wyczerpującą. Dobrze,że w zalewie tak chętnie pisanych powieści z obozem w tle, znów możemy je wziąć do ręki.

Trzy lata temu chodziłam po błocie między barakami byłego obozu Auschwitz II, czyli Birkenau. Padał wtedy deszcz, co mnie nie dziwi, bo właśnie takiego szarego i wilgotnego dnia się w tym miejscu spodziewałam. Buty mam ubłocone, kurtkę przemoczoną. Jest mgliście i wilgotno, nieprzyjemnie. Tak właśnie sobie wyobrażałam Birkenau. Kiedy po raz pierwszy czytałam Dymy nad Birkenau, miałam czternaście lat, może mniej. Kiedy dziś czytam wznowienie, zauważam, jak bardzo Seweryna Szmaglewska wpłynęła na moją wyobraźnię: wciąż patrzę na obozową rzeczywistość jej oczami.
Trzy lata temu spędziłam w Oświęcimiu kilka pracowitych dni. Codziennie przechodziłam przez bramę z napisem „Arbeit macht frei”, żeby kilka godzin spędzić w archiwum. Mijałam budynki, które wyglądały na zamieszkane, choć przecież wydawało mi się to niemożliwe. Jak można wciąż żyć za drutami? Rozprostowując nogi po wielogodzinnym ślęczeniu nad dokumentami, przechodziłam obok byłej willi komendanta Rudolfa Hössa. Czy ktoś tam mieszka? Jak to jest? Da się? Potem znów jechałam do Birkenau i patrzyłam na te przestrzenie oczami Szmaglewskiej. Brzezinka – myślałam. Brzezinka, czyli mała brzezina. Mały brzozowy zagajnik.
Dwie książki wydane w tym roku przypomniały mi to miejsce: wspomniane Dymy nad Birkenau i Oświęcim. Czarna zima Marcina Kąckiego. Obie o życiu w Oświęcimiu. Jedna o tym obozowym, za drutami, druga o tym, że nie da się bez tamtego Oświęcimia żyć, choćby się nawet bardzo chciało.

Testimonio
Seweryna Szmaglewska mawiała, że Niemcy obrzydzili jej ulubione słowo: „obóz”. Przed wojną była harcerką. Zresztą właśnie harcerstwo, jak powtarzała, przyczyniło się do tego, że udało jej się przeżyć. Survivalowe doświadczenie obozów harcerskich oraz wychowanie na wsi (miastowe inteligentki miały znacznie gorzej). Jej skautowska przeszłość miała swój dalszy ciąg: to synowie namówili ją do napisania powieści dla młodzieży Czarne stopy. Próbowała różnej literatury, ale na zawsze pozostała autorką tych dwóch obozowych książek.
Miała 26 lat, kiedy została przywieziona do Auschwitz jako tzw. polityczna, choć złapano ją nie na skutek wsypy, ale zupełnie przypadkowo: zdjęła na ulicy okulary, a esesman stwierdził, że w ten sposób dawała komuś znak. Spędziła w Birkenau niemal tysiąc dni, była tam do stycznia 1945 r. Udało jej się uciec z marszu śmierci.
Zaczęła pisać natychmiast. Jej koleżanki szły dalej, do Gross-Rosen, Buchenwaldu, Ravensbrück, a ona im towarzyszyła poprzez pisanie. Wstawała o piątej rano, tak jak one, i pisała niczym w transie, zdając sobie sprawę z tego, ile ich w tym czasie umiera. Nie była wtedy pisarką, jeszcze przed wojną miała za sobą kilka prozatorskich prób, ale to nie było nic ważnego. To pisanie to jest jej debiut. Korzysta z notatek, które udało się jej zrobić podczas obozowych dni. Ileż energii musiała włożyć w to, żeby te zapiski przetrwały, przecież pisze o tym wielokrotnie. Kiedy czytamy o przeróżnych akcjach, w czasie których ginęły starannie pochowane ostatnie rodzinne zdjęcia, medaliki, kawałki chleba, listy, to wiemy także, że dotyczy to również tego, co próbowała zapisać ona. A przecież – nie zapominajmy – groziła jej za to śmierć.
Rękopis daje do przeczytania koleżance, która doradza jej zmianę narratora: „to nie możesz być ty, nie chcesz przecież skupiać się na sobie”. No nie, ona chce pokazać los wszystkich, oddać głos sąsiadkom z pryczy, koleżankom od łopaty, bitym przyjaciółkom, głodującym siostrom. Więc poprawia, skreśla dominujące „ja”. Zupełnie inaczej niż dzisiaj, kiedy w każdym reportażu oczekuje się subiektywnej historii krążącej wokół autora, który jest w nią zaangażowany, Szmaglewska ukrywa się za narratorem zbiorowym. Jest każdą. Staje się okiem kamery, która rejestruje rzeczywistość, co jakiś czasy wyostrzając obiektyw na innej postaci. Opowiada obrazem kolejne sceny sugestywnie, ale bez emocji. Niczym reporter wojenny, bardzo szczegółowy, drobiazgowy, bezosobowy, wprowadza czytelnika w uniwersum obozowego świata, tłumacząc po kolei i z cierpliwością jak dziecku. Dymy nad Birkenau stały się tym, co w literaturze iberyjskiej nazywane jest po prostu testimonio – złożeniem raportu z czegoś, co się widziało, czego się było świadkiem. Dlatego ta książka zwróciła uwagę śledczych przygotowujących się do procesu w Norymberdze. Wydana w Polsce w grudniu 1945 r., szybko została przetłumaczona na wiele języków, stała się ważnym dowodem podczas procesów norymberskich, a sama Szmaglewska – jednym z dwóch polskich świadków.
Liryczny jest ten dokument. Wiele w nim delikatności, mimo że Szmaglewska nie chce przecież upięknić brutalizmu zła. Udało się jej wpleść w codzienność horroru piękno tęsknoty, przyrody (tak, przyrody, kiedy na przykład opisuje jedyne drzewo za drutami, dąb w obozie męskim, który obrazuje mijający czas, albo kiedy pisze o Beskidach, które w przejrzysty dzień majaczą się na horyzoncie), przyjaźni. Kazimierz Wyka napisał o Dymach…, że jest to „autentyk moralny”. Nie powieść, nie reportaż, nie wspomnienie. Autentyk. Moralny.
Najdziwniejsze, że książka Szmaglewskiej wcale nie jest ponura. To znaczy jest, oczywiście musi być – to nie przygoda, jak u Grzesiuka, to koszmar, w którym nikt nie chce się znaleźć, ale ten horror zostaje pokonany przez braterstwo, a właściwie siostrzeństwo. „Przeżyłam tylko dzięki ludzkiej życzliwości” – mówiła w wywiadach autorka. Pokazuje człowieka, który mimo przebywania na samym dni piekła nie daje się upodlić, ma w sobie trochę siły, aby podeprzeć drugiego. Nie jest to moralizatorstwo ani pobożne życzenie. To jest moje doświadczenie – mówi autorka. W tym kręgu piekła, w jakim się znajdowałam, tak mi się przydarzyło. To widziałam. Ratowało człowieczeństwo, jeśli oczywiście udało się je zachować.

Autentyk
Czy to intuicyjne opisywanie traumy miało moc terapeutyczną? Uwolniło Sewerynę Szmaglewską od syndromu posttraumatycznego, na którzy cierpieli wszyscy ocaleńcy? Raczej nie. Do końca życia miewała koszmary senne, śniła o obozie jeszcze gorszym niż ten, który przeżyła, bo o obozie bez nadziei, bez szansy na ucieczkę, podczas gdy jej dzieci będą na nią czekać w domu, ona już ich nigdy nie zobaczy. Była wobec nich nadopiekuńcza, kontrolowała nawet, gdy byli już dorośli.
Całkowicie załamała się po śmierci męża. Znała go sprzed wojny, potem spotkali się w Auschwitz i zaginęli dla siebie. On został przeniesiony z obozu gdzieś na zachód już w 1944 r., ona odnalazła go w Norymberdze. Kiedy umarł, pogrążyła się w rozpaczy, z której próbowała wydostać się, uzależniając się od barbituranów. Wtedy, w obozie, spotkanie kogoś z tamtego świata poza drutami, to jak przywrócenie tożsamości. Ona, numer obozowy, odzyskała imię. Obiecali sobie wtedy, że nigdy się nie rozstaną. Ona była wobec niego bardzo zaborcza i zazdrosna, on jej służył, pomagał tak jak wtedy. Był dla niej jedyną podporą, bo wiarę w Boga Szmaglewska straciła w obozie, jeśli w ogóle jeszcze ją miała. Bardzo wcześnie została sierotą. W wieku kilkunastu lat przeżywała z powodu śmierci rodziców depresję i myśli samobójcze. Przygarnęła ją jej nauczycielka z mężem, przywróciła do życia. W obozie nie było dla niej przestrzeni dla Boga, a potem podpisała protest przeciwko orędziu polskich biskupów do niemieckich zatytułowany „My nie przepraszamy”. Nie mieściła jej się w głowie taka postawa.
Za jej życia ukazało się wiele przekładów Dymów…, z wyjątkiem niemieckiego. Ukaże się niedługo. Lada chwila będziemy mogli też wziąć do ręki wznowienie książki Zapowiada się piękny dzień – powieści opisującej ucieczkę z marszu śmierci.
Myślę o Szmaglewskiej i jej anonimowych siostrach z pryczy, baraku, pola i rewiru, gdy czytam reportaże Marcina Kąckiego Oświęcim. Czarna zima. Na przykład w tym fragmencie o zbieraczu obozowych „pamiątek”, przechowywanych na wielu strychach oświęcimskich domów. Fragmentów barakowych drzwi, prycz, stołków. Powracający na swoje po wojnie mieszkańcy musieli jakoś odbudować zniszczone przez Niemców domy, z czegoś musieli to zrobić, więc czemu nie z fragmentów pustych już baraków? Kiedy Kącki pisze o pogromie cygańskim, jaki miał miejsce długo po wojnie w Oświęcimiu, ja przypominam sobie o Cyganach za drutami. Nie jest łatwo żyć w Oświęcimiu z ciągłą obecnością Auschwitz. Widzę, jak bardzo potrzebne jest, żeby się tego nauczyć, bo oddzielić się nie da.
Dymy nad Birkenau nie były pierwszą próbą literackiego rozliczenia się z koszmarem obozów koncentracyjnych, ale najważniejszą, najistotniejszą, najszerszą, najbardziej wyczerpującą. Dobrze, że znów możemy ją wziąć do ręki. W zalewie tak chętnie pisanych powieści z obozem w tle, często przekłamanych, uestetyzowanych, perwersyjnie wykorzystanych, ten autentyczny głos z przeszłości jest ważny.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki