W dzielnicach nędzy wielkich brazylijskich miast, w których żyje dziś ponad 11 milionów ludzi, jedyną realną władzą są narkotykowe gangi. Bez ich wiedzy i zgody nikt nie śmiałby rozwiesić tutaj podobnych plakatów. Mafia, synonim zła, ukrywała się dotąd w strefie cienia i milczenia. Teraz postanowiła wystąpić półjawnie, strojąc się w szaty obrońców dobra publicznego. „Robimy to dla dobra mieszkańców” – głoszą afisze. „Jesteśmy na ulicach po to, byście mogli spać spokojnie. Pozostawiliśmy swoje rodziny, by chronić was. Jeśli rząd nie jest zdolny poradzić sobie z problemem, rozwiążemy go sami”. Łzawo-patetyczny ton apelu kontruje końcowe przypomnienie: „Kogokolwiek przyłapiemy na ulicy po 22.00, będzie z nim źle!”.
Ludziom z fawel nie trzeba tego powtarzać – oni wiedzą, że mafia potrafi egzekwować narzucone przez siebie zasady. Jak chociażby ta: jeśli chcesz kraść, okradaj bogatych albo turystów na Copacabanie. Swoich nie wolno. Ktokolwiek łamie to niepisane prawo, „nieznani sprawcy” zawsze go odnajdują i ucinają mu dłoń. Skutek? Złodziejstwo, ta plaga brazylijskich miast, w fawelach nie występuje. Owszem, dzielnice nędzy to ognisko różnych form przemocy i gwałtu, ale już nie kradzieży. „Narcos” udało się to, czego nie potrafiła dokonać policja. Teraz mafia postanowiła powtórzyć to zwycięstwo, biorąc się za bary z koronawirusem.
Przejechał się na własnym sprycie
Słowa o nieradzącym sobie rządzie nie są bynajmniej tanią retoryką, lecz odpowiedzią na jawne lekceważenie pandemii ze strony prezydenta. Jair Bolsonaro zdążył już zasłynąć komentarzami, w których koronowirusa nazywał „lekką grypką” lub wręcz „katarkiem”. Jest to konsekwencja politycznej linii, jaką ten prawicowo-populistyczny polityk przyjął od początku swojej ponad rok już trwającej kadencji. Zaczęło się od pożaru Amazonii, klęski którą co prawda międzynarodowe środowiska lewicowo-ekologiczne mocno rozdmuchały, ale która w oczach Bolsonaro nie była niczym więcej jak spiskiem USA i Greenpeace'u przeciw Brazylii. Tę samą retorykę prezydent postanowił zastosować wobec problemu koronawirusa. Ale tym razem, mówiąc potocznie, przejechał się na własnym sprycie.
Wyborcy przyklaskiwali prezydentowi, póki koronawirus zbierał żniwo na bogatej, anglosaskiej Północy. Z końcem marca, gdy pojawiły się pełne obaw wieści o zarażonych i umierających w samej Brazylii, nastroje gwałtownie się zmieniły. Tym bardziej że pierwsze notowane przypadki choroby dotyczyły osiedli klasy średniej, białych przedsiębiorców, czyli właśnie żelaznego elektoratu Bolsonaro.
W Wielką Środę 8 kwietnia rząd oficjalnie przyznał się do faktu, że koronawirus wkroczył już do dzielnic biedy. Odnotowano go m.in. w Rocinha, największej, bo 150-tysięcznej faweli Rio de Janeiro. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy, że nie było go tam wcześniej; ale jak dotąd nikt nie robił tam testów. A widmo zarazy w fawelach to koszmarny sen brazylijskiego mieszczaństwa, którego luksusowe rezydencje wznoszą się tuż obok osiedli nędzarskich lepianek. Klasa średnia boi się, że zdesperowani biedacy wylegną z nich na centralne ulice, pogrążając Brazylię w zamęcie rewolucji.
Poroniona „pacyfikacja”
Tego samego 8 kwietnia minister zdrowia Luiz Mandetta wydał zaskakujące oświadczenie, odnoszące się do faktycznie rządzących fawelami liderów zorganizowanej przestępczości: „To przecież także ludzie. Oni też potrzebują naszej współpracy i pomocy, a także poczucia współuczestnictwa”. Takim językiem brazylijska władza nigdy jeszcze nie rozmawiała ze swoim cieniem, czyli z mafią. Do tej pory „narcos” byli dlań społecznym wrzodem, który da się jedynie wypalić żywym ogniem. Od tego „wypalania” w praktyce, niestety, cierpią nie tyle mafiosi, ile Bogu ducha winni biedacy, zwykli mieszkańcy fawel.
Na kilka lat przed planowaną olimpiadą w Rio (2016) władze postanowiły odebrać dzielnice nędzy z rąk zorganizowanych kryminalistów. Igrzyska miały pokazać światu, że brazylijski rząd poradził sobie z palącymi problemami społecznymi. Jose Beltrame, rządowy koordynator do spraw bezpieczeństwa, utworzył wtedy tzw. jednostki policji pacyfikacyjnej (UPP), których zadaniem było wyczyszczenie dzielnic nędzy ze zorganizowanej przestępczości.
W listopadzie 2010 r. uzbrojone po zęby jednostki UPP wkroczyły do fawel. Policjanci zachowywali się tam jak izraelscy żołnierze w Strefie Gazy, strzelając do wszystkiego, co się rusza. W rezultacie władze zamiast rozwiązać problem, tylko go powiększyły. Mieszkańcy fawel, w olbrzymiej większości uczciwie i ciężko pracujący biedacy, do tej pory żyli we względnym spokoju, gdyż gangi walczyły nie z nimi, ale między sobą. Od czasu poronionej „pacyfikacji” większy strach niż przestępcy budzi tam policja. A mafia jeszcze bardziej się umocniła, co dramatycznie wyszło na jaw w czasie epidemii.
Wolę być bez pracy niż bez życia
Od „godziny policyjnej”, narzuconej w fawelach przez „narcos”, o wiele bardziej uciążliwy jest, wydany w tym samym czasie, zakaz opuszczania dzielnicy. Większość mieszkańców, i tak cierpiąca biedę, została przez to pozbawiona dostępu do pracy. Mafia zamknęła też kontrolowane przez siebie sektory miast dla turystów. Fawele Rio już od dawna stanowią specyficzną atrakcję dla bogatych Jankesów, którzy po powrocie do domu mogą mówić znajomym z udawanym wzruszeniem: „Byłem w Rocinha...”. Ta kiczowato-sentymentalna turystyka, było nie było, stanowiła jednak dla mieszkańców pokaźne źródło dochodu. Teraz i ono wyschło.
Na szczęście mafia nie broni dostępu do fawel organizacjom pozarządowym, brazylijskim i obcym, które dostarczają tam środki czystości oraz czystą wodę, która w biednych dzielnicach jest towarem bardziej pożądanym od mydła. Ten sektor bieżącej pomocy zaczynają zagospodarowywać sami mieszkańcy. „Wolę być pozbawionym pracy niż życia” – powiedział amerykańskiej agencji jeden z nich, który na ochotnika odkaża uliczki swojej dzielnicy dezynfekującym płynem.
To oczywiście dopiero pierwsza jaskółka zmian. Być może mafia, tak sprawna w ucinaniu dłoni, okaże się równie skuteczna w przejęciu kontroli i nad tym rodzącym się obszarem społecznej aktywności. Być może jednak w dotkniętych koronawirusem fawelach rodzi się trzecia siła, która – paradoksalnie dzięki pandemii – rozwiąże ten odwieczny brazylijski problem. Bo nie rozwiążą go przecież ani gangsterzy, ani ci, którzy ich z zewnątrz „pacyfikują”.
Oficjalna statystyka Brazylii na 14 kwietnia: ponad 23,5 tys. zakażeń, 1355 ze skutkiem śmiertelnym.