Przez czterdzieści – ponad czterdzieści! – lat pracowała Pani Doktor wśród chorych na trąd, spędzała z nimi większość czasu. Z jakimi problemami borykają się ci ludzie?
– Trąd dotyka całego człowieka, zaś leczyć trzeba nie tylko sam trąd, ale przede wszystkim jego skutki. A skutkiem jest porażenie, przykurcze, które wymagają masażu i rehabilitacji. Trąd można skutecznie leczyć, ale późno wykryty pozostawia trwałe okaleczenia. Uczyliśmy więc odpowiednich ćwiczeń, starając się przede wszystkim przekonać pacjenta, że to pomaga i że trzeba się do tego stosować, żeby uniknąć przykurczów. Trąd obejmuje nerwy i to jest bardzo, bardzo bolesne, szczególnie w okresie tzw. reakcji, gdy jest ostre zapalenie nerwów. Oni cierpieli. Bardzo indywidualnie… Jednak największym problemem były nie skutki fizyczne, ale społeczne: izolacja chorych przez rodziny. To było dla nich największym ciężarem. Często rodziny nie potrafiły przełamać bariery strachu.
Pani Doktor ten lęk zmniejszała.
– Próbowałam. Przede wszystkim jednak oswajałam moich pacjentów z tą chorobą – by lęk z czasem był mniejszy. Jak z każdą chorobą, także i z trądem trzeba się oswoić. Ci pacjenci są biedni. Zawsze jest tyle osób, które, chcąc nie chcąc, dają im odczuć, że się boją… Stwarza się czasem taką atmosferę lęku – bo przecież strach się udziela. Ale ja zawsze wszystkim powtarzałam: „Patrzcie na mnie – mam skrzywione palce, czy nie?”. Zachowywałam zwyczajne higieniczne zasady. Jeżeli badałam jakiegoś pacjenta, to potem myłam ręce. A myłam ręce nie tylko po zbadaniu kogoś z trądem, ale po każdym chorym – po to, żeby wszyscy widzieli, że to należy do rytuału lekarza. Bardzo dużą pomocą jest, jeżeli i pielęgniarze, i pacjenci wiedzą, czego się wystrzegać. Mamy na przykład taką sytuację: lekarz wchodzi do pokoju, gdzie jest kilku trędowatych. Jeden ma ranę, a drugi jest „czysty”. Zbadawszy pacjenta, lekarz myje ręce. Którego pacjenta? Jednego i drugiego! Normalne. Ważne jest, żeby właśnie tę normalność zachować. Traktowałam chorych na trąd jak zwyczajnych pacjentów. Pacjentów, którzy cierpią na chorobę zakaźną. Uczyłam zasad higieny, a jednocześnie mówiłam, by trądu się nie bać, pokazując wszystkim, że ja sama się tej choroby nie boję! Zawsze starałam się pokazać i powiedzieć prawdę na temat trądu. Pokazywałam szczegółowo – to może być zakaźne i to może być zakaźne, a to nie (Wanda Błeńska wskazuje przykładowe części ręki). Jeżeli się wie, czym można się zarazić, łatwiej jest przestrzegać zasad, które chronią przed zakażeniem. Gdy się wszystko wytłumaczy, to człowiek przestaje się bać. Nie dotyka tego, czego nie powinien, czyli po prostu podchodzi
do choroby rozsądnie. A jeśli kto zachowuje normalne reguły higieny, które zawsze trzeba zachowywać, nie ma obawy, że się zarazi. Wtedy pojawia się ulga. Uczucie ulgi, że trąd nie gryzie.
Pani Doktor pracowała bez rękawiczek…
– Wkładałam rękawice wtenczas, kiedy wymagał tego stan pacjenta, żeby jego nie zarazić. Jeżeli były jakieś rany, no to trzeba było wsadzić rękawiczkę, żeby nie zaszkodzić pacjentowi, nie rozmazać ropy… A nie tylko po to, żeby siebie uchronić od zakażenia. Tak się złożyło, że lęku przed pacjentami nie miałam. Nie będę doradzała nikomu, żeby robił gołymi rękoma opatrunki otwartych ran w trądzie zakaźnym. Wiadomo, że trzeba zachowywać wszystkie reguły obowiązujące w przypadku choroby zakaźnej. Bo trąd jest chorobą zakaźną; bardzo małej zakaźności, ale jest. Przecież człowiek nie zarazi się, jak dotknie jakiejś plamy trądowej czy nerwu, który jest pokryty skórą. Bo jak się ma zarazić?
To jest ładna praca – być lekarzem na misjach. Bo nie tylko leczy się choroby, ale również duszę. Pacjenci widzą, czują, że jest ktoś, kto ich zrozumie, kto im współczuje. To
dla pacjenta bardzo ważne i o tym trzeba zawsze pamiętać. Wszyscy ci ludzie dotknięci są bólem. Czekają na to, żeby im ulżyć. Żeby im pomóc… Zatem wszystkie takie odruchy czy
poczynania, jak mówiłam, które mają choć trochę uśmierzyć ich ból, czy to fizyczny, czy psychiczny, są dla tych ludzi bardzo ważne. I gdybym badała ich zawsze w rękawiczkach, to
by oznaczało, że się ich boję… A gdyby sam lekarz się bał, to wszyscy inni też by się bali… Dlatego tak nie mogłam robić. W normalnej sytuacji, gdy chory nie jest trędowaty, ale
ma jakieś rany, to też trzeba wziąć rękawiczki, żeby go opatrzyć. I osoby chore na trąd widziały, że zachowuję się tak samo przy chorym trędowatym, jak przy chorym bez trądu. Pokazywałam wszystkim, że jak jest rana, to trzeba traktować ją jak ranę. Nikt normalnie palcem rany nie dotyka! I nie ma różnicy, czy ta rana jest spowodowana trądem, czy jakąś inną chorobą. Do operacji również trzeba było rękawice nakładać. Tam wszystko musiało być sterylne.
A czy ktokolwiek z Pani współpracowników zaraził się trądem?
– Nie… Byłam tam najdłużej, przeszło czterdzieści lat, czterdzieści trzy – i ja też się nie zaraziłam. To jest Boża łaska. Dobrze jest, gdy trąd wykryje się wcześniej i zaraz rozpocznie się leczenie, zanim nerw będzie zniszczony. Potem, gdy jest już zepsuty, pomoc jest mniej skuteczna. Chyba że na czas się zauważyło zmiany. W Ugandzie miałam dużo rozmów, posiedzeń, m.in. z kobietami, z jakimiś klubami kobiecymi. Tłumaczyłam, na czym polega zakażenie, jak można się zakazić, a jak można tego uniknąć. Jeśli się pracuje w leprozorium, to niebezpieczeństwo jest zawsze, ale jeśli się zachowuje podstawowe zasady higieny, to jest ono minimalne. Oczywistym jest, że na lekarza będą patrzeć rodzina i pacjent… Zwłaszcza pacjent wyczuje, czy lekarz boi się go dotykać, czy nie. A jeśli nawet lekarz będzie się bał, to rodzina już na pewno. Najlepszymi pracownikami szpitala byli dawni pacjenci lub ci, którzy mieli w rodzinie kogoś, kto chorował na trąd. Oni mieli serce dla pacjenta.
Czy dzisiaj strach przed trądem jest równie silny jak niegdyś? Stosunek do tej choroby zmienił się przez lata?
– Jaki jest teraz stosunek do trądu, nie wiem. Na pewno leczenie jest łatwiejsze. Zatem lęk jest chyba trochę mniejszy… Trąd jest kwasoodporny, więc leczyło się go jak gruźlicę. Myśmy próbowali na różne sposoby leczyć tę chorobę, ale takie typowe przeciwgruźlicze środki nie działały do końca tak, jak trzeba. Toteż staraliśmy się wykorzystywać i inne metody. Przez pewien czas leczyłam tylko sulfonami, ale antybiotyki też pomagały. Co ważne, a o czym już wcześniej wspominałam, przede wszystkim leczyło się nie trąd, a jego skutki: porażenie, przykurcze. Uczyliśmy masażu – czy po prostu unikania przykurczu, np. poprzez ćwiczenia. Później skuteczność leczenia często zależała od tego, czy pacjent był w szpitalu, pod stałą opieką, czy był „dochodzący”. Ważne jest też, aby pacjent sam zadbał o to, by przyjmować przepisane lekarstwa. Przede wszystkim trzeba go przekonać, że te leki pomagają i że warto się do zaleceń lekarza stosować. Czy zawsze z zaufaniem brali lekarstwa – tego nie wiem. Zanim przyszli do mnie, musieli złożyć wizytę u znachora. On dawał im swoje specyfiki. Jakie? Nie wiem. Widziałam, że czasem była to po prostu ziemia. Ale, mój Boże, to trzeba też zrozumieć. Oni byli wychowani w takiej kulturze.
Pamiętam, że któregoś dnia badałam małe dziecko. Stałam tyłem do matki tego maleństwa. W pewnej chwili obróciłam się, bo chciałam coś do niej powiedzieć. Patrzę, a ona w ręku ma butelkę z dziwną zawartością. Nie zdążyła tego przede mną schować. I dobrze! W Ugandzie są różne przypadki, jeśli chodzi o żywność, więc miałam już wyostrzony wzrok. Ta kobieta trzymała butelkę od mleka, ale z jakimś popiołem czy czymś podobnym w środku. Wiedziałam, że ona to daje dziecku! Byłam tego pewna. Niejeden taki lub podobny przypadek mi się zdarzył. Wtenczas tłumaczyłam dokładnie, że to może szkodzić… Nie miało najmniejszego sensu krzyczeć na nich: „Jak możecie takie rzeczy dziecku podawać!!!”, tylko zwyczajnie trzeba było mówić, z życzliwością, że to nie pomaga, a może tylko zaszkodzić. Ważne jest, żeby rozmawiać z pacjentem i ostrzegać go przed tym, co może być złe dla jego zdrowia. Oni nie zawsze wiedzą, co jest dla nich niebezpieczne. Zresztą tak samo jak my. Później widziałam, że się do tego stosowali. Ale nie zawsze, bo miejscowe leczenie ziołami czy innymi sposobami praktykowanymi przez szamanów jest głęboko w nich zapisane… Ci ludzie bali się, że jak nie zastosują się do zaleceń szamana, to coś złego im się stanie… Ale pamiętajcie, żeby nie przerażać się, jak natraficie na jakiegoś „witch”.
Chodzi Pani Doktor o szamana?
– Tak, szamana… Bądźcie ostrożne. Nie krytykujcie ich i tego, co robią. Szamani mają bardzo dużą władzę nad tubylcami. Oni są z nimi na co dzień. Znają bardzo dobrze mieszkańców wiosek, w których przebywają. Wiedzą o ich problemach, smutkach i radościach. Jeżeli, powiedzmy, ktoś zachoruje, na przykład dziecko, i nie wezwie się szamana, tylko idzie się naprzód do lekarza, trzeba być z tym bardzo ostrożnym. Nawet wtedy, gdy wyraźnie widać, że ta rodzina nie chce mieć do czynienia z szamanem. Oni umieją się mścić. Ale można, jeżeli się chce, przeprowadzić wszystko tak, żeby był spokój i nie było z tego wojny. Szamana nie wolno urazić. I pacjent, który zdecyduje, że najpierw idzie do lekarza, a nie do czarownika, dobrze o tym wie. Może tak się zdarzyć, że będzie on musiał w przyszłości prosić szamana o pomoc w jakiejś innej sprawie, nawet w chorobie. Jeżeli wcześniej zrobił coś, co mogło szamana urazić, to będzie się bał, czy szaman nie spróbuje mu zaszkodzić… Życie Afrykańczyków pełne jest lęków, dużo czyha na nich niebezpieczeństw, ale mimo wszystko są radośni. Oni potrafią cieszyć się z niczego. Mają od nas mniej, ale są szczęśliwsi…
---------
Fragment rozmowy opublikowanej w książce Wanda Błeńska. Spełnione życie. Wydawnictwa Świętego Wojciecha.