Logo Przewdonik Katolicki

Wspólnota w stanie rozpadu

Jacek Borkowicz
fot. Piotr Blawicki/ East News

Z Markiem Jurkiem o niebezpieczeństwie zawłaszczania katolickiego myślenia przez jedno środowisko polityczne rozmawia Jacek Borkowicz

Podczas debaty z okazji 40. rocznicy powstania Ruchu Młodej Polski Marcin Przeciszewski, prezes Katolickiej Agencji Informacyjnej, mówił o rozpadzie narodu, czego w obecnej chwili jesteśmy świadkami. Czy potwierdza Pan tę diagnozę?
– Przeżywamy kryzys wspólnoty politycznej, ale Polska może przetrwać wszystko. W czasach nowożytnych przeżyliśmy cztery wielkie kryzysy duchowo-społeczne. Pierwszy za ostatnich Jagiellonów, kiedy to szlachecki naród katolicki wybierał do sejmu niekatolicką większość. I przyszedł ksiądz Skarga, przyszło panowanie Batorego i Wazów, kryzys został pokojowo przełamany. Drugi w czasach „odrodzenia stanisławowskiego”, gdy Polskę zalała filozofia oświeceniowa i zachłysnęła się „cudzoziemszczyzną”. Przyszły rozbiory i im dłużej trwała niewola, tym bardziej naród powracał do wiary. Kolejne załamanie duchowe to pozytywizm warszawski. Dla mnie najlepszym obrazem tych czasów jest scena z Syzyfowych prac, w której jedyny przekonany katolik w klasie broni Kościoła, a koledzy niby są po jego stronie, bo nie wypada się zgadzać z nauczycielem-Moskalem, ale nikt nie ma serca, żeby w obronie Kościoła stanąć otwarcie. Potem jednak przyszła niepodległość, a wraz z nią odrodzenie religijne. Czwarty kryzys nastąpił w latach 60., kiedy wydawało się, że socjalizm reprezentuje postęp, a komunizmowi można przeciwstawić tylko „socjalizm z ludzką twarzą”. Prądowi temu uległa nawet pewna część inteligencji katolickiej, tym bardziej widoczna, że korzystająca z możliwości wypowiedzi publicznej. Ale przełamał to wszystko kardynał Wyszyński.
 
Mamy więc piąty kryzys?
– Niestety, czas pokaże, czy stawimy mu czoła, mamy wszystkie dane, ale samo się to nie stanie.
Podział uderza nawet w to, co podstawowe – w nasze symbole. Ze wspólnych wartości niedługo zostanie nam tylko „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Istotnie, wspólnota polityczna Polaków jest w stanie rozpadu. Towarzyszy temu erupcja namiętności partyjnych i kryzys indywidualnej odpowiedzialności w życiu publicznym. Pamiętam manifestację poparcia dla czarnej rewolucji w Parlamencie Europejskim. Posłowie PO, przebrani na czarno, siedli zbici w kupkę na środku sali (zazwyczaj posłowie siedzą rozproszeni i nie w grupach narodowych) i z aprobatą słuchali aborcjonistycznych ataków na Polskę. Zapomnieli, że chwilę wcześniej deklarowali się jako obrońcy Konstytucji Rzeczypospolitej i Trybunału Konstytucyjnego. A przecież tenże Trybunał 28 maja 1997 r. orzekł, że warunkiem praworządnej demokracji jest ochrona życia od poczęcia. Ci sami ludzie, którzy jeszcze w 2003 r. wmawiali społeczeństwu, że Polska wchodzi do Unii Europejskiej, by bronić kultury chrześcijańskiej i rodziny, którzy nawet do programu partii wpisali, że polski model ochrony życia powinien być standardem uniwersalnym, teraz bez sprzeciwu słuchali ataków na zasadę, którą mają nie tylko we własnym programie, ale w polskiej doktrynie konstytucyjnej. Od tego wszystkiego ważniejszy jednak był sojusz przeciw prawu do życia – z rewoltą, w której widzieli wsparcie w walce o władzę.
Zresztą druga strona też nie jest bez winy, bo z kolei z zasady nie powołuje się na orzeczenie Trybunału, które zacytowałem. Walka z Trybunałem Konstytucyjnym jest ważniejsza od cywilizacji życia. Ale przejście od klarownej doktryny Zolla (zawartej w tamtym orzeczeniu TK), wskazującej na prawo do urodzenia jako pierwsze z praw człowieka, które państwo ma obowiązek chronić – do doktryny Kaczyńskiego, sprowadzającej ochronę życia do wyznaniowego wymogu księży biskupów, który to wymóg, owszem, subiektywnie obowiązuje katolików, ale na państwo nie nakłada żadnych obowiązków (bo jego realizacja, albo nie, to uprawniona „decyzja każdego posła i każdej posłanki”) – nie stanowi dobrej zmiany. Obecna władza ma skłonność do tego, by wszystko, co robi, rozgrywać jako atut swojej partii, a sprawami, które nie mieszczą się w jej strategii partyjno-wyborczej nie chce zajmować się w ogóle. I żeby było gorzej, chce politycznie izolować tych, którzy mogliby się nimi zajmować, jak Prawica Rzeczypospolitej.
Kiedy w Parlamencie Europejskim byłem świadkiem ataków na Polskę, przedstawiciele rządu ani razu nie powiedzieli, że opozycja nie jest reprezentatywna, ponieważ są ugrupowania nierządowe, które podzielają krytyczną ocenę opozycji, np. Kukiz ‘15. To by przecież wzmocniło i pozycję Polski w Europie i pozycję rządu reprezentującego Polskę. Ale ważniejsza jest zasada „tylko my”.
 
Ale co to ma wspólnego ze wspomnianym przez Pana kryzysem indywidualnej odpowiedzialności?
– Partie nie są dziś jednymi z podmiotów życia politycznego, choćby najważniejszymi, ale stają się podmiotami jedynymi. W kampanii wyborczej żaden kandydat nie mówi, do czego będzie chciał przekonać swoją partię. A przecież partia nie jest armią, która się broni przed wrogami – ale ciałem pośredniczącym, poprzez które obywatele uczestniczą w życiu Rzeczypospolitej. Tymczasem dziś społeczeństwo ma jedynie kibicować walkom partyjnych central.
Z sentymentem myślę o latach 2003–2005, kiedy to z jednej strony nastąpiła definitywna kompromitacja postkomunizmu (afera Rywina), z drugiej zaś – na tle procesu wchodzenia do Unii Europejskiej – okazało się, że niekomunistyczne ugrupowania (PiS, PO, LPR) potrafią mówić jednym głosem o prawach Polski, niezależnie nawet od stosunku do samej Unii. Uchwały o nienaruszalności porządku prawnego chroniącego życie, rodzinę i wychowanie, o ochronie polskiej ziemi przed cudzoziemskim wykupem, o równym z Niemcami prawie do pomocy publicznej dla polskich przedsiębiorstw przegłosowaliśmy solidarnie, mimo różnic partyjnych. Racja stanu nabierała konkretnej treści w oczach społeczeństwa. Polacy widzieli, że państwo polskie i Polska to jedno. Niestety, potem zaczęło się to stopniowo rozpadać, a w końcu doszło do wzywania na pomoc zagranicy dla rozstrzygania polskich sporów.
 
Podpisując latem 1979 r. deklarację ideową Ruchu Młodej Polski nie mógł Pan wiedzieć, jak bardzo zmieni się świat przez następne cztery dekady. Co znaczy dziś dla pana „obrona tożsamości narodowej” – jeden z podstawowych punktów deklaracji?
– Naród jest najważniejszą – obok rodziny – wspólnotą naturalną. On przekazuje nam kulturę i włącza w życie społeczne. Także kulturę europejską poznajemy przez kulturę narodową. Państwo narodowe to nie wspólnota języka czy pochodzenia, ale wspólnota losu, państwo dziedziczące i kontynuujące wspólną historię. O wartości państwa dziś uczy nas Caritas in veritate Benedykta XVI, gdzie papież pisze, że po pierwsze – właśnie współpraca międzynarodowa domaga się aktywnej roli państw (bo kto zagwarantuje autentyzm współpracy, jeśli nie będzie jej podmiotów?), po drugie – że rola państwa jest szczególnie ważna dla narodów, które świeżo odzyskały niepodległość. Bez aktywnej roli państw bardzo łatwo jest marginalizować poszczególne kraje. To dotyczy zarówno Polski, jak i w ogóle roli narodów Europy Środkowej w Europie. A przecież widzimy, jak często w Unii Europejskiej jesteśmy traktowani nie jako partnerzy zjednoczenia, którego racje się przyjmuje, jeśli się oczekuje wzajemności, ale jako państwa przyłączone, które należy ucywilizować, nauczyć „naszych wartości”. A pamiętajmy, że święty Jan Paweł II uczył w Ecclesia in Europa, że Europa Środkowa jest nadzieją dla całego kontynentu. Tyle więc Polski w Europie, ile aktywnej roli państwa polskiego.
 
Ale jakim językiem mówić o owej nadziei dla Europy, skoro dobra połowa młodych Polaków utożsamia dziś naród z nacjonalizmem, ten zaś - z faszyzmem?
– Nie przesadzajmy – proszę popatrzeć na tłumy na Marszach Niepodległości. Dzisiejsza sytuacja to tylko jeden z kryzysów, który – da Bóg – kiedyś przełamiemy. Mówię to z przekonaniem, bo jeszcze na studiach słyszałem echa kryzysu lat 60. Gdy z kolegami przyjechaliśmy na studia do Poznania (to był dokładnie rok wyboru Jana Pawła II), zaczęliśmy budować Ruch Młodej Polski, współpracując jednocześnie z kolegami ze Studenckiego Komitetu Solidarności. Oni mieli straszną idiosynkrazję na wszystko, co nosiło przymiotnik „narodowy”. W ich uszach to grało tak, jak pan powiedział: endecki, czyli po prostu faszystowski. Każda forma patriotyzmu była dla nich podejrzana. Historia Polski zaczynała się od października 1956 r., zaś powojenna partyzantka w ogóle nie istniała. Kiedyś zapytałem jednego z kolegów: dlaczego w ogóle nie mówicie o oporze w latach 40.? „Bo to jest inna historia. Początek naszej opozycji to odkrycie przez inteligencję kłamstwa komunistów, którzy udawali, że wypełniają humanistyczną obietnicę socjalizmu”. Takie myślenie udzielało się nawet katolikom. Ale właśnie przyszedł papież, przyszła „Solidarność” i nagle to się przełamało. Owszem, nie należy bagatelizować wyzwań, ale trzeba się zastanowić nad naszą na nie reakcją. Bo przecież nie nastąpiła jakaś katastrofa, a jedynie pojawiły się wyzwania, które zobowiązują każdego z nas do większej odpowiedzialności indywidualnej. 
 
Pojawiają się głosy,  że mówienie o niepodległości i suwerenności nie ma dziś sensu, trzeba za to akcentować zasadę podmiotowości.
– Już w XX w. obrona niepodległości państw wymagała wielkich koalicji, nie tylko europejskich, ale w skali całej cywilizacji zachodniej. Dziś wymaga stałej współpracy. Jeżeli chcemy obronić cywilizację chrześcijańską dla Polski, musimy jej bronić w całej Europie. Nie jesteśmy samotną wyspą, żyjemy w świecie otwartych granic. Również nasz katolicyzm nie jest jakimś swojskim folklorem i nie wolno go tak traktować. Międzynarodowej rewolucji można przeciwstawić skutecznie jedynie uniwersalizm cywilizacji chrześcijańskiej. To zresztą znakomita podstawa dla naszej polityki w Europie.
Odpowiadać temu musi właściwa formacja świadomości narodowej. Nie może ona popadać w izolacjonizm, żyjąc próżnością i mitami. Dziś to Węgry, Bułgaria i Słowacja odrzucają konwencję stambulską, a obecny rząd decyduje się utrzymać decyzję rządu premier Kopacz o jej ratyfikacji. Nie możemy kontynuować ducha saskiej anarchii, przekonania, że polskość to jedynie „tożsamość”, państwo jest drugorzędne, bo „nie rządem Polska stoi”, jak mawiano przed rozbiorami. Dziś ten duch przybiera przede wszystkim formę „apolityczności”, radykalnej – odwracającej się od życia publicznego w ogóle, i umiarkowanej – polegającej na przekonaniu, że mamy najlepszą możliwą władzę, alternatywa jest fatalna, po co się martwić o Polskę, przecież władza wie, co robi. Tymczasem nakazy dobra wspólnego – ochrona życia i rodziny, suwerenna polityka i sprzeciw wobec zawłaszczania narodowych kompetencji w Europie, wzmacnianie opinii publicznej – wymagają konkretnych działań, zaangażowania, a nie tylko oklasków na wiecach. Szczególnie gdy widzimy, w jak wielu istotnych sprawach władza robi to, co opozycja: utrzymując w mocy genderową konwencję stambulską, blokując ustawę „Zatrzymaj aborcję”, czy popierając wspólnie z PO nową przewodniczącą Komisji Europejskiej. Oczywiście, w praktyce jeszcze groźniejsza jest ta apolityczność radykalna, która zakłada, że Polska nie rządem, ale po prostu Unią Europejską stoi. Ten rodzaj apolityczności ze zdziwieniem przyjmuje do wiadomości konieczność prowadzenia na forum europejskim polityki, a z zupełną konsternacją – konieczność opozycji wobec klasy politycznej rządzącej dziś w UE. Im głośniej dziś ktoś krzyczy „Europa! Europa!”, tym mniej w owej Europie o cokolwiek zabiega. Proszę spojrzeć na Paradę Schumanna...
 
To machanie balonikami.
– Właśnie tak: beztroska i radość. Domagać można się czegoś od polskiego rządu, ale Unią Europejską należy się cieszyć! To nie jest traktowanie tej wspólnoty jak unii politycznej, którą kształtuje się tak jak własne państwo, ale jak Imperium, które nas zwalnia ze wszelkiej odpowiedzialności. Bo przecież kierują nim – jak proroczo śpiewał Jan Krzysztof Kelus – znakomici „inżynierowie życia mas”. Nowy autorytaryzm, o którym napisał Maciej Gdula z „Krytyki Politycznej” – niezależnie od tego, czy sam autor chce widzieć źródła zjawiska, o którym mówi – to przede wszystkim sposób funkcjonowania Unii Europejskiej i innych wielkich organizacji międzynarodowych. Bo jeśli w Unii dalej postępować będzie unifikacja (wspólna waluta, armia, przejmowanie polityki granicznej i migracyjnej), to w którymś momencie państwa i ich obywatele stracą kontrolę nad własnym społecznym życiem. I tylko państwo jest tutaj gwarancją wolności.
W tym momencie pojawia się rola europejskiego zaangażowania Polski. Chrześcijaństwo nie jest żadną polską swojskością, tożsamością, udział w uniwersalizmie katolickim dał nam całą naszą historię. Nie możemy przyjmować logiki: wy rządźcie w Europie, jak chcecie, bylebyśmy my rządzili w Polsce, jak chcemy. W całej Europie nadal są miliony ludzi, którzy wierzą w Boga, Dekalog i Ewangelię. Jeśli nie będziemy mieli w nich oparcia, jeśli nie będziemy siebie wspierać nawzajem, nie zachowamy naszej wolności ani w Polsce, ani na Węgrzech, ani we Włoszech.
 
Marek Jurek
Historyk i polityk, poseł na Sejm kilku kadencji, w latach 2005–2007 marszałek Sejmu, w latach 2007–2018 prezes Prawicy Rzeczypospolitej, poseł do Parlamentu Europejskiego VIII kadencji

 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki