Na początku 1989 r. system komunistyczny w Polsce zdawał się dogorywać. Kończyła się epoka zimnej wojny, podczas której przyszło nam znaleźć się po złej stronie żelaznej kurtyny. Dobiegał kresu dwubiegunowy kształt świata uformowany przed niemal pół wiekiem. Kryzys trawił od wewnątrz imperium sowieckie: Moskwie brakowało sił, aby sprostać wyzwaniu rzuconemu przez Reaganowskie Stany Zjednoczone, tym bardziej że trzeba było zmagać się z wojną w Afganistanie, narastającymi problemami gospodarczymi, upadkiem społecznej dyscypliny i pogłębiającymi się konfliktami narodowościowymi. Komunistyczny eksperyment kończył się, ujawniał cały swój absurd, dowodził niemożności dalszego istnienia. Być może nie wszyscy byli jeszcze tego świadomi, szczególnie ci, którym ideologia zaciemniała rzeczywisty obraz sytuacji.
Jednak elity komunistyczne rządzące wówczas Polską zdawały się nie mieć już większych złudzeń. Wojciech Jaruzelski, Czesław Kiszczak, Mieczysław Rakowski i Jerzy Urban wiedzieli, że nie da się dłużej utrzymywać tych reguł rządzenia państwem, które funkcjonowały od kilku dziesięcioleci, rozumieli, że nieuniknione są głębokie zmiany systemowe. Takie przekonanie otworzyło drogę do rozpoczęcia w lutym 1989 r. obrad Okrągłego Stołu – pierwszego w totalitarnej rzeczywistości PRL-u aktu uznania podmiotowości opozycji demokratycznej.
„Skończysz jak Popiełuszko”
Dziś zdaje się nam, że wówczas – u progu wielkich przemian – wszystko było już zdeterminowane, że musiało zakończyć się tak, jak się zakończyło: upadkiem systemu bez rozlewu krwi. To przekonanie, formułowane ex post, prowadzi do niedostrzegania faktów świadczących o tym, że system komunistyczny, nawet w fazie upadku, ciągle potrafił wyszczerzyć kły.
Do dziś wielce zagadkowe pozostają wydarzenia, które rozegrały się 30 lat temu, równolegle z rozpoczynającymi się obradami Okrągłego Stołu. To wtedy, 20 stycznia 1989 r. śmierć przyszła do ks. Stefana Niedzielaka, 75-letniego proboszcza parafii św. Karola Boromeusza na Powązkach; dziesięć dni później, 30 stycznia 1989 r., dosięgła ks. Stanisława Suchowolca, ledwie 30-letniego kapelana białostockiej „Solidarności”. Okoliczności śmierci obu kapłanów pozostają do dziś niewyjaśnione, choć trudno przyjąć, że były one efektem przypadku. Przeczą temu fakty, zeznania, a przede wszystkim kontekst czasu, gdy pozbawiono ich życia.
Pierwszy zginął ks. Niedzielak – być może najważniejszy kustosz pamięci o ofiarach zbrodni katyńskiej. To dzięki niemu rozpoczęto budowę Sanktuarium Poległym i Pomordowanym na Wschodzie, a w ścianę kościoła św. Karola Boromeusza wmurowano pomnik – krzyż i prawie tysiąc tabliczek upamiętniających ofiary zbrodni katyńskiej. Również z jego inicjatywy wzniesiono na Powązkach Krzyż Katyński.
Pod koniec lat 80. ks. Niedzielak stał się ofiarą działań SB, które miały go zastraszyć i skłonić do zaprzestania wspomnianej aktywności. „Jak nie przestaniesz, to skończysz jak Popiełuszko” – takie komunikaty otrzymywał w listach, telefonach i podrzucanych kartkach. Czuł się coraz bardziej zaszczuty, wiedział, że zaciska się wokół niego obręcz zemsty.
Rankiem 21 stycznia, gdy nie przyszedł odprawić Mszy, znaleziono jego ciało w splądrowanym mieszkaniu. Leżał w sutannie, bez butów, na jego twarzy widać było liczne otarcia i ślady krwi, wokół porozrzucane części garderoby pokryte brunatnymi plamami. Oględziny ciała wykazały, że przyczyną śmierci było złamanie kręgosłupa szyjnego, który został wręcz rozerwany. Wszystko wskazywało na brutalne pobicie. Raport biegłych stwierdzał, że zmarły nie był w stanie sam zadać sobie tych obrażeń, nie miał również we krwi śladów alkoholu. Wszystko wskazywało, że był torturowany i zabity, najprawdopodobniej przez gwałtowne odciągnięcie głowy w tył lub fachowy cios karate.
„To za «Solidarność»!”
Ledwie 10 dni później doszło do kolejnej tragedii. Na plebanii kościoła Niepokalanego Serca Maryi w Białymstoku-Dojlidach znaleziono martwego ks. Stanisława Suchowolca. W jego pokoju unosił się swąd spalenizny, wszędzie widać było ślady ognia, a nieopodal łóżka, z którego zsunął się ksiądz, stał nadtopiony grzejnik, popularna wówczas farelka. Białostocki wikary leżał na podłodze, owinięty kołdrą, okopcone ręce obejmowały głowę, a obok leżała martwa Nika, jego pies.
Ks. Suchowolec był postacią znaną w Białymstoku, odprawiał Msze za Ojczyznę, współpracował z lokalnymi strukturami „Solidarności”, miał duży temperament polityczny i sporą charyzmę. Wzorem dla niego był ks. Jerzy Popiełuszko, z którym się przyjaźnił. Przez kilka lat był wikariuszem w Suchowoli, rodzinnej miejscowości ks. Jerzego, 11 listopada 1984 r. mieli tam wspólnie odprawiać Mszę za Ojczyznę. Zamiast tego, 3 listopada, musiał przy warszawskim kościele św. Stanisława Kostki wziąć udział w pogrzebie swego przyjaciela.
Od tego momentu czynił wszystko, aby kontynuować jego misję. Szybko zaczęła go nękać Służba Bezpieczeństwa. „Zdechniesz jak Popiełuszko” – słyszał w słuchawce telefonu. Wybijano mu okna, kilkakrotnie został pobity przez „nieznanych sprawców”, którzy wymierzali mu ciosy z okrzykiem: „To za «Solidarność»!”, ktoś rozregulował układ kierowniczy w jego maluchu. Kuria białostocka wciąż otrzymywała anonimowe donosy o domniemanych romansach księdza. Parafianie starali się go chronić, zorganizowano nawet system dyżurów, aby ksiądz nie zostawał sam. Niestety, koniec był tragiczny.
Szycie grubymi nićmi
Śledztwa prowadzone w sprawach śmierci księży Niedzielaka i Suchowolca poszły szlakiem wytyczonym wcześniej po zamordowaniu Grzegorza Przemyka i ks. Popiełuszki. Starano się najpierw dowieść, że śmierć księży to wynik nieszczęśliwych wypadków lub byli sami sobie winni: ks. Niedzielak miał spaść ze schodów, ks. Suchowolec po pijanemu zaprószyć ogień (w jego krwi wykryto 2,4 prom alkoholu). Czyniono również wszystko, aby śledztwo ujawniło informacje kompromitujące obie ofiary. Ks. Suchowolec miał być nałogowym alkoholikiem – znaleziono przy nim pustą butelkę po wódce, o dziwo czystą, mimo że cały pokój był okopcony. Śledczy w ogóle nie wzięli pod uwagę zeznań wielu osób twierdzących, że stronił od alkoholu i dwa tygodnie przed śmiercią złożył ślubowanie całkowitej abstynencji.
W przypadku ks. Niedzielaka eksplorowano wątek innego duchownego, z którym miał być skłócony, poszukiwano karateków pośród jego znajomych opozycjonistów. Wciąż wyciekały „rewelacje” o tym, jakoby miał defraudować pieniądze i nadużywać alkoholu. Próbowano go powiązać ze środowiskami warszawskich homoseksualistów. W pewnym momencie pojawiła się nawet pogłoska, że uprawiał handel ziemią katyńską. Wszystkie wysiłki zdały się na nic: tropy wiodły donikąd, a skuteczność SB zmniejszała się wraz z coraz szybciej postępującymi zmianami politycznymi.
Dopiero w styczniu 1990 r. warszawska prokuratura oficjalnie przyznała, że ks. Niedzielak został zamordowany. Śledztwo nie dało jednak efektów i zamknięto je w grudniu 1993 r. W 2006 r. IPN wznowił badanie okoliczności śmierci obu księży. Ku wielkiemu zaskoczeniu prokuratorów okazało się, że akta śledztwa dotyczącego ks. Niedzielaka są niekompletne. Ktoś usunął z nich wszystkie najistotniejsze dowody i dokumenty, do dziś nie znaleziono po nich żadnego śladu.
Zostały tylko poszlaki
Nie dysponujemy zatem konkretnymi dowodami świadczącymi o tym, że warszawski proboszcz i białostocki wikary byli ofiarami mordu politycznego, choć wiele może na to wskazywać. Liczne są podobieństwa między okolicznościami ich śmierci a wcześniejszymi próbami podpaleń plebanii w Zbroszy Dużej i Podkowie Leśnej, ważnych wówczas ośrodkach aktywności opozycyjnej.
Obu sprawom towarzyszyły również tajemnicze i do dziś niewyjaśnione wydarzenia. Kilka dni przed śmiercią ks. Suchowolca powiesił się kpt. Tomasz Marowicz. Istnieją przypuszczenia, że miał on być kontaktem księdza w białostockiej SB, który odmówił udziału w akcji przeciw wikaremu. Kilka lat później w wypadku samochodowym zginął ks. Edward Rafało, sąsiad ks. Suchowolca z białostockiej plebanii, główny świadek wydarzeń tragicznej nocy.
Jedyną poszlaką łączącą oba morderstwa pozostają relacje osób, które miały widzieć zarówno w Warszawie, jak również w Białymstoku, nieopodal miejsca zbrodni, tajemniczą trójkę ludzi: dwóch mężczyzn i kobietę z krótkimi, jasnymi włosami. Widział ich kierowca autobusu miejskiego kończącego trasę przy cmentarzu Powązkowskim oraz gospodyni białostockiej parafii ks. Suchowolca. Tego wątku nigdy nie udało się rozwikłać, stał się on jednak podstawą domniemań, że w upadającym PRL-u działało esbeckie „komando śmierci”, mszczące się na niepokornych duchownych. Jego istnienie miała potwierdzać późniejsza i również do dziś niewyjaśniona śmierć ks. Sylwestra Zycha, którego ciało znaleziono 11 lipca 1989 r. Wobec braku konkretnych dowodów trudno jednak uznać istnienie tej grupy za coś więcej niż tylko pogłoskę.
Kto skorzystał?
Jeśli dziś szukamy wyjaśnienia śmierci obu księży, zdani jesteśmy na domysły, próby dedukcji i pytanie: cui bono?, czyli komu to przyniosło korzyść.
Warto pamiętać o kontekście politycznym tych wydarzeń. Koniec stycznia 1989 r. był momentem, gdy podejmowano ostateczne uzgodnienia dotyczące rozmów Okrągłego Stołu, a kluczową rolę odegrali przy tym przedstawiciele Kościoła. Pojawiło się wobec tego pytanie: czy morderstwa nie były próbą storpedowania procesu porozumienia władzy i opozycji, a przede wszystkim odsunięcia od niego Kościoła? Któż mógł tego pragnąć? Partyjny beton, obawiający się zmian funkcjonariusze SB, a może służby sowieckie? Snuto domysły o próbie zastraszenia Kościoła i opozycji w przeddzień rozpoczęcia okrągłostołowych negocjacji. Brano też pod uwagę zemstę, przejaw swoistej „prywatnej inicjatywy” zdeprawowanych i coraz słabiej kontrolowanych funkcjonariuszy SB. Zastanawiano się czy zabójstwa były inspirowane przez kogoś ze szczytów władzy. A może zabójcy byli zwykłymi kryminalistami, nakłonionymi do mordu przez esbeków? W przypadku ks. Niedzielaka istotnym mogło być jego zaangażowanie w kultywowanie pamięci o Katyniu oraz wieloletnia posługa na Powązkach – miejscu, gdzie na tzw. Łączce chowano potajemnie ciała więźniów więzienia mokotowskiego.
W rzeczywistości wiemy jednak bardzo niewiele. Tragedia księży Niedzielaka i Suchowolca ginie w niedającym się rozproszyć mroku. Pozostanie już zapewne jedną z wielu nierozwikłanych tajemnic tamtego systemu, który potrafił boleśnie kąsać, nawet w przeddzień swego upadku.