Jakżeż nas boli to, że świat kojarzy upadek komunizmu w 1989 r. z upadkiem muru berlińskiego, czechosłowacką „aksamitną rewolucją”, a nawet z dramatycznymi epizodami rumuńskiej rewolucji w grudniu tamtego roku, że zapomina się o tym, co jest obecne w naszej pamięci: o „Solidarności”, Okrągłym Stole, pierwszym niekomunistycznym rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Przecież to my, Polacy, jedyni pośród narodów Europy Środkowo- Wschodniej, potrafiliśmy co kilkanaście lat wzniecać bunt przeciwko komunistycznej władzy. Tylko my prezentowaliśmy stałą postawę oporu, dowodziliśmy naszej niezgody na ideologiczny projekt budowy nowego człowieka i nowego społeczeństwa. Sami sobie wytykamy, że jako ostatni w Europie Środkowo-Wschodniej przeprowadziliśmy wolne wybory, najpierw samorządowe w maju 1990 r., później prezydenckie w listopadzie i grudniu 1990 r., wreszcie parlamentarne, dopiero w październiku 1991 r. Te historyczne, przełomowe, przeprowadzone 4 czerwca 1989 r. były przecież „kontraktowe”, wolne tylko do senatu, do sejmu ograniczone umową zawartą przy Okrągłym Stole, gwarantującą 65 proc. miejsc dla PZPR i jej sojuszników ZSL i SD. I tak, powiadają niektórzy, kunktatorstwo elit pozbawiło nas waloru inicjatorów przemian w całej Europie Wschodniej. Oddaliśmy przynależną nam rolę burzycieli systemu komunistycznego, inspiratorów „jesieni ludów”. Nikt już nie pamięta o polskich zasługach, przetrwał jedynie spektakularny obraz upadającego muru berlińskiego. Czy faktycznie zgrzeszyliśmy kunktatorstwem, sami pozbawiliśmy się przynależnej nam chwały, czy można było wtedy, przed 30 laty, pójść odważniej, odrzucając „zgniłe” kompromisy?
Zapewne tak, choć absolutnie przekonani mogą o tym być jedynie ci, którzy dokonują ocen, biorąc pod uwagę wiedzę późniejszą, ex post formułują zarzuty na podstawie tego, co stało się jasne dopiero w następnych miesiącach i latach. Jeśli chcemy być uczciwi w naszych interpretacjach, winniśmy dokonać próby rekonstrukcji stanu świadomości elit opozycyjnych wiosną i latem 1989 r., ówczesnych lęków, niepewności i ograniczeń. Dopiero ten wysiłek wyobraźni pozwoli nam ocenić, czy rzeczywiście pozostaliśmy w tyle i wbrew wcześniejszym zasługom oddaliśmy pole innym.
W poczuciu odpowiedzialności
Najważniejsza była wiedza o zamiarach przywódców ZSRR, wszak to oni mieli w ręku wszelkie środki umożliwiające dyscyplinowanie zbyt krnąbrnych „sojuszników”. Tzw. doktryna Breżniewa, zakładająca możliwość zbrojnego interweniowania w sytuacji, którą kremlowscy władcy uznaliby za groźną, wisiała niczym miecz Damoklesa nad wszystkimi reformatorami w krajach bloku sowieckiego. Była ona również najważniejszym argumentem legitymizującym wszechwładzę partii komunistycznych, w tym PZPR. Ich przywódcy zawsze mogli zdusić aspiracje swych społeczeństw używając szantażu: jeśli nie my, to krwawa interwencja. W roku 1988, po kilku latach reform Gorbaczowa, Jaruzelski i jego otoczenie mieli już świadomość, że doktryna Breżniewa przestała być zasadą polityki ZSRR wobec krajów satelickich. Została zastąpiona przez koncepcję tzw. finlandyzacji, modelu zależności istniejącym po 1945 r. w Finlandii. Ograniczenie jej suwerenności polegało na kontroli przez Kreml sfer strategicznych – bezpieczeństwa, polityki zagranicznej, wojska i produkcji zbrojeniowej. Poza tym kraj nie był sowietyzowany, nie istniał dogmat sprawowania władzy przez lokalną partię komunistyczną, Finom oszczędzono terroru, kolektywizacji gospodarki, walki z religią, cenzury etc. etc. Przywódcom sowieckim, zmagającym się z coraz głębszym kryzysem we własnym kraju, zależało przede wszystkim na spokoju i stabilizacji w krajach bloku, skłonni byli zaakceptować u władzy każdego, kto mógłby to skutecznie zapewnić. Ta zmiana usuwała grunt spod nóg aparatowi PZPR i partii komunistycznych w pozostałych „demoludach”. Po raz pierwszy zarysowało się przed nimi realne niebezpieczeństwo utraty władzy i to, o zgrozo, za przyzwoleniem Kremla. Zmiany, i to głębokie, były nie do uniknięcia i rozumieli to również Jaruzelski, Kiszczak i Rakowski, gra szła o to, czy uda się ów proces poddać kontroli, utrzymać najważniejsze ośrodki władzy, nie dopuścić do rewolucji, na którą nikt nie miałby wpływu.
Czy przywódcy „Solidarności” mieli tę samą wiedzę? Oczywiście nie, choć byli świadomi, że margines swobody jest szerszy niż w latach 1980 i 1981. Gdy rozpoczęły się jesienią 1988 r. pierwsze rokowania przedstawicieli władzy i opozycji, dotyczące planowanych obrad Okrągłego Stołu, partyjni negocjatorzy próbowali dyskretnie pacyfikować dążenia swych adwersarzy, wskrzeszając obawy przed reakcją sowiecką. Szczególnie skuteczne były te manipulacje wobec uczestniczących w negocjacjach przedstawicieli Kościoła. Opisał to w swej znakomitej książce Reglamentowana rewolucja Antoni Dudek. Specjalizujący się w kontaktach z hierarchią kościelną Stanisław Ciosek podczas posiedzeń gremiów partyjnych prowokował skrajne wypowiedzi tzw. betonu partyjnego, grożące interwencją, kolejnym stanem wojennym itp., nagrywał je i szedł z taśmami do biskupów. Takie jest niebezpieczeństwo, przekonywał, jeśli Jaruzelski upadnie, przyjdą tacy ludzie, albo nawet Rosjanie, straszył. Trzeba pohamować aspiracje opozycji, mówił, uświadomić, że winna się kierować poczuciem odpowiedzialności za kraj. Trzeba przyznać, że takie operacje bywały skuteczne.
Brak odwagi czy roztropność
Jeszcze wyraźniej widać tę grę, podczas której władze wykorzystywały rozwagę i ostrożność Wałęsy, Geremka i Mazowieckiego dla wyhamowania i poddania kontroli procesu zmian, po wyborach 4 czerwca 1989 r. Ich wynik, druzgocąca klęska kandydatów obozu władzy, upadek tzw. listy krajowej, mającej gwarantować wejście do sejmu jego najważniejszych przedstawicieli, były szokiem i to nie tylko dla przegranych, również dla zwycięzców. Tak wspominał pierwsze spotkanie z generałem Kiszczakiem po wyborach Bronisław Geremek: „Strona rządowa była kategoryczna, ostra i agresywna […]. Usłyszeliśmy, że władze znajdują się pod silnym naciskiem na unieważnienie wyborów […] Zdaliśmy sobie sprawę, że ta tendencja jest w aparacie silna, że nie można jej wzmacniać naszym sztywnym stanowiskiem”. Przywódcy opozycji i wspierający ich Kościół nie mieli orientacji w rzeczywistym stanie nastrojów w wojsku, aparacie bezpieczeństwa i partii. Dziś wiemy, że wariant siłowy w zasadzie nie wchodził w grę, ale ówcześnie nie było to pewne. Tego samego dnia, gdy w Polsce odbywały się wybory, wojsko wkroczyło na plac Tienanmen w Pekinie. Krwawo, kosztem tysięcy ofiar, zduszono prodemokratyczny protest studentów. Wiemy, że przywódcy opozycji byli tym głęboko wstrząśnięci. Kompromis, zawarty przed drugą fazą wyborów 18 czerwca, był trudny, dla wielu zbyt daleko idący. Zdecydowano o korekcie ordynacji wyborczej (podczas trwania wyborów) i wybór nowych kandydatów na wakujące miejsca na liście krajowej. Zapewne można się było na to nie zgodzić, wszak głos ludu wyrażony 4 czerwca w zasadzie przekreślił okrągłostołowy kontrakt. Czyż nie było to jednak przejawem roztropności przywódców opozycji? Interesujący jest również wątek ówczesnej polityki USA. Prezydent George H. Bush, który odwiedził Warszawę 10 i 11 lipca 1989 r., oraz ambasador amerykański John Davis jednoznacznie wspierali kontrakt okrągłostołowy i przekonywali opozycję do jego pełnego respektowania. Jaruzelski, który wahał się, czy kandydować na urząd prezydenta, był do tego wręcz przekonywany przez Busha: „Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję”, wspominał prezydent USA. Wałęsa, Geremek, Mazowiecki, Kuroń i Michnik nie mogli zlekceważyć wspólnego głosu G. Busha i prymasa J. Glempa.
Czy słuszną jest zatem kategoryczna ocena wahań ówczesnych przywódców opozycji? „Brak odwagi”, „zatrzymanie się w pół drogi” to najłagodniejsze z późniejszych komentarzy, częściej mowa o „zdradzie”, „targowicy”, wynikających z tego, że: „komuniści podzielili się władzą z własnymi agentami”, jak poinformował niedawno młodzież prezydencki doradca prof. Andrzej Zybertowicz. Czy zaniechania, zbyt wielka może ostrożność, swoisty elitaryzm zamykający uszy na wolę społeczeństwa, powinny unieważniać nasze poczucie sukcesu? Czy to, że faktycznie w wielu kwestiach zostaliśmy wtedy wyprzedzeni przez naszych sąsiadów, odbiera nam historyczną legitymację do pierwszeństwa w procesie podmywania i obalania komunistycznego systemu? W moim głębokim przekonaniu – nie!
Pożyczcie nam Okrągły Stół
Niesprawiedliwym jest przedstawianie kontraktowej drogi reform wyłącznie jako braku odwagi i kunktatorstwa, konfrontowanie jej z działaniem rewolucyjnym, radykalnie zrywającym więzy z dawnym systemem. Nawet jeśli uznamy, że takowa rewolucja była wtedy możliwa, to czyż nie jest to projekcją naszej dzisiejszej wiedzy? Czy gdyby nam przyszło podejmować decyzje wtedy, czując nową odpowiedzialność, jakiej nie musieli wykazywać wcześniej przywódcy opozycji, zdecydowalibyśmy tak łatwo o wyborze drogi rewolucyjnej? Model porozumienia zawartego przy Okrągłym Stole stał się później wzorcowym rozwiązaniem stosowanym w różnych krajach przechodzących proces głębokich i potencjalnie niebezpiecznych przemian – na Węgrzech, w NRD, Bułgarii, RPA. „Pożyczcie nam Okrągły Stół”, mówią dziś opozycjoniści z Rosji i Białorusi, właśnie ten sposób przechodzenia od starego do nowego porządku preferują. Czyż nie jest zatem naszym tytułem do chwały, że taka właśnie forma zmian kojarzy się z Polską? Czy droga rewolucyjna, czystsza moralnie, odważniejsza, jasno rozgraniczająca dobro od zła, byłaby warta ofiar, które mogłyby na niej paść? Ciekawym jest, że głosy o potrzebie rewolucji były w 1989 r. raczej słabo słyszalne, nabrały mocy dopiero wtedy, gdy realny przelew krwi już nie groził. Ówczesna ostrożność zdaje się przejawem roztropności, którą popierał i podziwiał świat. Czy ta sama ostrożność w miesiącach po upadku muru berlińskiego, w sytuacji zasadniczo zmienionej, gdy nie byliśmy już jedynymi prekursorami zmian, była równie roztropna, czy może wkradł się do niej element kunktatorstwa i politycznego wyrachowania? To już temat na inną refleksję.