Narzekaliśmy w Polsce na gorące lato? Powiedzmy to mieszkańcom Indii! W tamtejszych miastach termometry notowały w tym roku prawie 50 stopni Celsjusza! Poziom temperatury rośnie tam stale i nie wygląda na to, by miał się zatrzymać. W tej chwili właśnie dochodzi do granicy określanej jako niebezpieczna dla zdrowia i życia człowieka. Rząd Indii zdaje sobie sprawę, że musi coś z tym zrobić, ale jednocześnie wie, że niewiele zdziała bez energicznej międzynarodowej współpracy. W sprawie zmian klimatycznych wszyscy jedziemy na jednym wózku o nazwie Ziemia.
Klapki w asfalcie
Najgorzej żyje się w Indiach w maju i czerwcu, przed nadejściem pory monsunów, kiedy to średnia temperatura oscyluje wokół 40 stopni. Powietrze jest wtedy nasycone wilgocią, która powoduje, że organizm człowieka odczuwa temperaturę jako znacznie wyższą. Przy realnych 45 stopniach, subiektywnie odczuwana, podnosi się nawet do 70 stopni. W takich warunkach przebywanie na ulicy grozi śmiercią. Ale miliony Hindusów muszą przecież krzątać się wokół codziennego zarobku. Dlatego ludzie umierają z gorąca.
To w Indiach nowe zjawisko. Zawsze bywało tam parno i upalnie, ale nie aż tak, by nie można było tego znieść. Pierwsza nienotowana dotąd fala upałów wystąpiła w 2015 r., zabijając 2,5 tys. osób, głównie w dużych i zatłoczonych miastach jak Kalkuta. Z kolejnych lat nie mamy danych co do liczby ofiar, ale gołym okiem widać, że z roku na rok jest coraz gorzej.
Maj 2016 r. przywitał Hindusów kolejną niespodzianką – topiącym się asfaltem. W Indiach wielkomiejski ruch puszczony jest na żywioł, więc tłumy pieszych przecinają tam, czym prędzej, niekończący się korowód ryksz, motocykli i samochodów. Gdy ustały upały, z nawierzchni zastygniętego asfaltu sterczały tysiące uwięzionych klapek.
Turystyczną wizytówką Indii jest miasto Waranasi, słynące z rytualnych kąpieli hinduskich pielgrzymów, wprost oblepiających nabrzeża Gangesu. Ostatnio podobne widoki może oferować każde większe indyjskie miasto – ale bynajmniej nie z powodu religii. Gdy nadchodzi pora gorąca, tłumy walą do najbliższej rzeki. Ludzie stoją w wodzie po pas, po pierś, jeden przy drugim, nie zostawiając wolnego skrawka nurtu. Bo tylko w rzece da się wytrzymać.
Zielona rewolucja i co dalej?
Indie są przykładem tego, co czekać może inne regiony świata – także nasz! – już za jakieś dziesięć-dwadzieścia lat. Śledząc wzrost temperatury w tym kraju, trudno nie kojarzyć go z długim okresem rabunkowej gospodarki zasobami naturalnymi, przez jaki przeszły niepodległe Indie. A dokonywało się to w imię postępu.
Subkontynent o rosnącej, wielusetmilionowej populacji narażony był na nieustające widmo głodu. By mu zaradzić, na początku lat 60. indyjskie władze zainicjowały imponujący program nazwany „zieloną rewolucją”. Polegał on na upowszechnieniu nowoczesnych technik rolnych, tak aby przeciętny Hindus nie lękał się już o to, czym na przednówku wyżywi rodzinę. Na hinduską wieś ruszyła armia meliorantów i specjalistów od sztucznego nawożenia. Miał to być przykład i nadzieja dla pozostałych krajów Trzeciego Świata.
„Zieloną rewolucję” w dużej mierze udało się zrealizować, a głód przestał być już nieodrodną częścią indyjskiej codzienności. Rząd w Delhi z dumą ogłosił się zwycięzcą, jednak po latach okazało się, że coś poszło nie tak. Pospieszna i nieprzemyślana budowa kanałów irygacyjnych użyźniała przyległe obszary, ale wysuszała ich zaplecze. Intensywnie stosowane nawozy sztuczne wypalały glebę. Jedna czwarta kraju zaczęła stawać się pustynią. To, co miało być dobrodziejstwem, obróciło się przeciw człowiekowi.
Najgorzej wyszły na tym indyjskie lasy. Wielu z nas zapewne pamięta pyszne opisy dziewiczej zieleni z Księgi dżungli Rudyarda Kiplinga. Otóż takich Indii już nie zobaczymy, no, może jeszcze w kilku parkach narodowych. Nowe kultury rolne wymagały nowych upraw, ruszono więc do karczowania lasów. Jeszcze większym zagrożeniem stał się gwałtowny wzrost zapotrzebowania na energię. W Indiach nadal podstawą jej wytwarzania jest węgiel drzewny. W każdym powiecie miliony pni spłonęły w piecach lokalnych fabryk i elektrowni. „Zielona rewolucja” w istocie ogołociła kraj z zieleni: w jej ramach wycięto ćwierć miliona kilometrów kwadratowych lasów. To niewiele mniej niż obszar całej Polski.
49 mln drzew jednego dnia
Ostatni akt owej apokalipsy w imię postępu dokonuje się na naszych oczach. Setki milionów Hindusów, doraźnie wzbogaconych owocami „zielonej rewolucji”, właśnie teraz przesiadają się z rowerów i ryksz na motocykle, skutery i auta. Oznacza to masowy i skokowy wzrost emisji spalin. Jaki to ma wpływ na klimat, i tak już ciężko doświadczony eksperymentami z rolnictwem, chyba nie trzeba dodawać.
Indie są w tej chwili trzecim krajem świata – po Chinach i Stanach Zjednoczonych – pod względem wielkości emisji dwutlenku węgla: corocznie w indyjskie niebo wypuszczanych jest prawie 3 mld ton CO2. Co więcej, przewiduje się, że przy obecnych trendach „rozwoju” do 2030 r. poziom emisji wzrosnąć może nawet do 7 miliardów. Przyczyną jest tu chociażby wzrastająca liczba ludności. W chwili obecnej Indie mają 1350 milionów obywateli, a tylko w następnym roku przybędzie im kolejnych 30 milionów.
Ostatni cykl katastroficznych upałów uświadomił wielu Hindusom, jak ważną rzeczą jest ochrona naturalnego środowiska. Mnożą się pożądane akcje społeczne, jak ta w stanie Uttar Pradesh, gdzie dwa lata temu, w ciągu jednego tylko dnia ludzie posadzili 49 milionów drzew. Ale to wszystko za mało. Zmiany klimatyczne mają zasięg globalny i żadne państwo, nawet tak duże jak Indie, samodzielnie tego problemu nie rozwiąże. Uczciwie powiedziawszy, nie wiadomo czy nawet wszyscy razem zdołamy powstrzymać, być może nieodwracalne, skutki globalnego ocieplenia. Nie wiemy, jak wiele tu od nas zależy i czy w ogóle coś możemy zaradzić. Ale trzeba próbować, bo innego wyjścia nie ma.
Pierwszy krok
Na szczycie klimatycznym COP24 w Katowicach, gdzie naradzano się, w jaki sposób zatrzymać wzrost globalnej temperatury na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza do 2030 r., delegacja indyjska, pod przewodnictwem ministra środowiska Harsha Vardhana, była wyraźnie obecna. Na Hindusów patrzono tam z nadzieją, ale i z obawą. Podczas gdy największy truciciel świata, Chiny, przynajmniej zobowiązał się do redukcji emisji gazów cieplarnianych od rzeczonego 2030 r., rząd Indii nawet nie był w stanie podać daty wstępnej. Przyjęty w Katowicach wspólny dokument jest pewnym krokiem naprzód; w ramach jego ustaleń Indie uczestniczyć będą w pięcioletnim programie kontrolnym, będącym przygotowaniem do efektywnego ograniczenia emisji w przyszłości. Ale to dopiero pierwszy krok.