Wstaje dzień. Na dziedzińcu majaczą cienie pierwszych ludzi. Wraz ze wschodzącym słońcem nabierają śmiałości i zbliżają się do długiej, osłoniętej siatką werandy. Po chwili dochodzą z niej donośne krzyki gospodarza: żadnych kur już nie będzie woził! Godzinę później z misji wyrusza przeładowany jak zwykle pojazd, oprócz wszelakiego bagażu wiozący tubylców i… kury – szansę dla miejscowych na niewielki zarobek na targu. Trzeba wydostać się z dna rowu tektonicznego, wspiąć się na Góry Muchinga i pokonać bezludny płaskowyż. Do najbliższej wsi, Old Mkushi, bagatela: 100 kilometrów, a do celu podróży, miasta Kabwe – 220. To jedyna droga łącząca Chingombe z cywilizacją w porze deszczowej, gdy przez pół roku rozmiękła ziemia i wezbrana rzeka odcinają inny, łagodniejszy, acz dłuższy szlak.
W Drodze
Przed nami góry i niewyobrażalna wręcz droga, zbudowana w latach 40. XX w. przez jezuitów. Cały czas toczy się na niej walka, żeby nie ugrzęznąć w błocie, nie przewrócić samochodu, nie stoczyć się w przepaść – uniknąć wszystkiego, co tutaj nieraz się zdarzało. Stara toyota sunie po kamieniach, wspina się (dosłownie!) na głazy, przytula do skał na zboczu, okrakiem pokonuje potężne wyrwy, przekracza brody. Niewielu jest w stanie tędy przejechać. Każdy, kto tą trasą podążał, określił ją jako najtrudniejszą, jaką w życiu przemierzył. Nierzadko trzeba drogę remontować na bieżąco, pracować oskardami, łatać kamieniami wielkie dziury, wydostawać samochód z błota wyciągarką. Tak było, gdy jadąc w ciemnościach, zsunęliśmy się do błotnistego uskoku – w tym miejscu droga spłynęła z deszczem dwa dni wcześniej, nie pozostawiając wystarczająco szerokiego przejazdu.
Przejechanie dwudziestu kilometrów przez góry zajmuje 3–4 godziny, cała droga do miasta – 10–18 godzin, w zależności od pogody. I tak z reguły raz na tydzień, w tę i z powrotem, dobrze ponad tysiąc razy w ciągu 40 lat. Za kierownicą ks. Marceli Prawica, father (ojciec) Marceli – jak mówią miejscowi. Podczas naszego pobytu już bardzo schorowany, 75-letni człowiek, jadący jak poeta, a może tancerz – bo takie skojarzenia nasuwają się, gdy godzinami tańczy po tej drodze-niedrodze, pewnie, nieomylnie, w dzień i w nocy. – Jak Ojciec daje radę? – Jestem tak z domu nauczony, że jak nie mogę podołać czemuś dwiema rękami, to mam to zrobić na czworakach – odpowiada.
Przytoczone słowa doskonale pasują do całego misyjnego życia ks. Marcelego. Ten kapłan diecezji radomskiej trafił po raz pierwszy do Chingombe, do ludu Lala w sercu Zambii, w 1972 r., by cztery lata później osiąść w tym miejscu na stałe. Przejmując misję od polskich jezuitów, którzy tworzyli ją od 1914 r., chyba nie podejrzewał, że pozostanie tu ponad 40 lat i że przyjdzie mu świętować stulecie tej polskiej placówki na końcu świata. Misja na początku jego posługiwania obejmowała oprócz centrum kilkadziesiąt stacji misyjnych rozsianych na bezdrożnym obszarze wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. Także później, po wydzieleniu z niej innych parafii, z odległych jej krańców tubylcy podążali pieszo 50 kilometrów (czyli cały dzień), by dojść na zebranie rady parafialnej niczym na święto (niedościgły wzór postępowania dla naszych parafian i powód do zazdrości dla proboszczów).
Dla drugiego człowieka
Historią życia ojca Marcelego, podobnie jak jego życiową energią obdzielić by można wiele osób. Zafascynowani nim i Chingombe, fragmenty tej historii człowieka i miejsca utrwaliliśmy w pięciogodzinnym nagraniu-wywiadzie. Tu starczy miejsca tylko na sedno – klucz do całej opowieści. Dlaczego tak często pokonywał tę morderczą drogę? Dlaczego tak ryzykował? Dla ludzi. Owszem – wyjeżdżając, robił zakupy i załatwiał różne własne sprawy, jednak w dużej mierze jechał dla ludzi: by pomóc im dotrzeć na targ, do sklepu, szpitala, więzienia, urzędów czy szkół, a także by nieść posługę mieszkańcom innych osad należących do parafii. Bo Marceli żył dla innych. Duchowo, duszpastersko, finansowo, transportowo, żywnościowo… Nie myślał o sobie, nie liczył swoich sił, swego stanu posiadania ani swego czasu. Nie służyło to jego zdrowiu (czasem też budynkom i majątkowi misji), ale służyło to ludziom. Czysta bezinteresowność – ks. Marceli bez wątpienia był jej przykładem. Taka pomoc, bez istotnych warunków wstępnych, bez analizy, bez kalkulacji – à la papież Franciszek – zdać by się mogła nieco naiwna, narażała go bowiem niekiedy na wykorzystywanie. Dla Marcelego nie miało to jednak znaczenia. Klarowna spójność tego, co głosił, i tego jak żył, była prawdziwym Bożym świadectwem.
Relacje z ludźmi Marceli budował wytrwale przez lata z drobnych cegiełek. Wysyłał krocie listów do znajomych i przyjaciół rozsianych po świecie, o wszystkich pamiętał. Każdą wolną chwilę spędzał w swoim „biurze” na werandzie misji, równym pismem zapełniając małe karteczki. Nie pominął nigdy okazji, by odwiedzić po drodze, już bliżej miasta, swoich przyjaciół – białych farmerów. Zatrzymywał się, pił z nimi kawę, dzielił się wieściami i… słuchał. Słuchać Marceli naprawdę potrafił. Podobnie zresztą jak tubylcy, wśród których żył: na szkolenia z umiejętności słuchania i kultury rozmowy należałoby wysłać do ludu Lala wielu naszych polityków i reporterów. Wyjeżdżając z farmy Dona, Marceli zatrzymywał się przy bramie, by podarować strażnikowi słodką bułeczkę, kupioną, gdy opuszczał wcześniej miasto. Marceli nie zapominał bowiem o nikim, także o tych, którzy sprawiali wiele problemów i których życie dalece odbiegało od chrześcijańskich wzorców.
Wrażliwym sercem i ciepłym słowem
Pewnej niedzieli, podczas modlitwy wiernych zza drzwi kościoła odezwał się Justin. Modlił się, by Bóg dał Marcelemu nowy wózek inwalidzki dla niego (w starym jeździł już bowiem na samych obręczach). Justin, były gangster, podczas wojny gangów w mieście został pobity i przywiązany do torów kolejowych. Uratowany od śmierci, pozostał sparaliżowany od pasa w dół, doznał też uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Niezwykle trudny we współżyciu, został przygarnięty przez Marcelego. To już trzeci wózek, który w krótkim czasie uległ zniszczeniu. Marceli, choć zdenerwowany, zza szafy wyciągnął kolejny, załatwiony zawczasu w jakiejś fundacji. Jeszcze tego samego dnia Justin zniknął, by we wsi „oblać” nowy sprzęt. Trzy dni później zjawił się z pretensjami, że z koła zeszło powietrze, a on nie dostał pompki. Co panowie do siebie mówili, trudno było zrozumieć. Wrzeszczeli tak, że wszyscy na dziedzińcu, łącznie z nami, pochowali się, gdzie tylko się dało. Pięć minut później zastaliśmy Marcelego pod insaką – otwartą chatą na palach. Gładził Justina po głowie, pomagał mu w zmianie opatrunku, zarządził dla niego mycie i pomoc w naprawie wózka. Taki był – czasem choleryczny, ale nadzwyczaj wrażliwy, o gołębim sercu. Nigdy nie ściskał kamienia w dłoni, zawsze miał ręce otwarte.
Marceli lubił opowiadać, znowu doskonale wpisując się w świat otaczających go tubylców (Chingombe po dziś dzień pozostaje wyłącznie w kręgu słowa mówionego i bezpośredniego przekazu). Robił to wyjątkowo, czasem koloryzując, choć relacjonowane przeżycia – z szamanami, bandytami, partyzantami z Rodezji, prezydentami i biskupami, dzikimi zwierzętami, zjawiskami pogodowymi i kaprysami natury – same w sobie rysowały się barwnie i starczyłyby na kanwę dobrego filmu. W jednym był ks. Marceli bardzo powściągliwy: w wyrażaniu krytycznych sądów i opinii o bliźnich, pośród których żył. Słowem także budował więzi. Wchodząc po porannej Eucharystii do jadalni na śniadanie, nie zwracał się do obecnego tam Włocha Luciano, wielkiego przyjaciela misji, „ciao” ani „dzień dobry”, lecz „bracie, bracie kochany”. A słowa te w jego ustach brzmiały autentycznie, bez cienia przesady. Ciepły sposób prowadzenia rozmowy i traktowania drugiego człowieka poruszał i ujmował rozmówców. Uroczy człowiek – powiedziała po pierwszym spotkaniu z Marcelim moja żona.
„Żeby się nie nudzić…”
Był aktywny prawie do samego końca. Nawet gdy w 2016 r. w wieku 77 lat znalazł się w końcu na emeryturze w Polsce. „Żeby się nie nudzić w domu księży emerytów”, objeżdżał kraj oraz odwiedził Anglię, głosząc Słowo i zbierając fundusze na potrzeby misji w Chingombe, dokąd jeszcze na chwilę, niczym echo, powrócił. Bóg doskonale wie, co i w którym momencie robi dla danego człowieka. 17 września 2017 r. ks. Marceli odszedł do Tego, komu poświęcił życie. „Teraz mamy pracownika w niebie” – napisała w SMS-ie siostra Elżbieta Ascelina Kowiel MSF, której dom zakonny często bywał przystanią ks. Marcelego w Kabwe.
------------------
Ks. Marceli – legenda zambijskich misji, autentyczny świadek Chrystusa – odszedł do niebiańskiego Chingombe. Ale ziemska misja pozostała polska. Przejął ją ks. Wojciech Łapczyński.