Logo Przewdonik Katolicki

Życiodajne pomaganie

Weronika Frąckiewicz
ILUSTRACJA AGNIESZKA ROBAKOWSKA

Normalność to było coś, czego bardzo potrzebowaliśmy, a czuliśmy się naznaczeni. Nawet mój mechanik pytał, jak idą starania o dziecko – mówi Ola. Ich historia pomaga wierzyć, że w ludziach naprawdę są niewyczerpane pokłady dobra.

Zwyczajna historia jakich miliony. Ona szalona artystka, on stateczny matematyk. Zakochali się w sobie na zabój. Od poznania do ślubu nie minęło dziesięć miesięcy. Do rodzicielstwa się nie spieszyli. Chcieli poczekać, aby dojrzale podejść do bycia rodzicami. Dali sobie rok. Pojechali na rekolekcje wspólnoty. Na wyjeździe ktoś życzliwy zagadnął: słyszeliście o naprotechnologii? Pomagają małżeństwom, które nie mogą mieć dzieci. Inna osoba w dobrej wierze dodała: Ty jesteś za chuda, zrób sobie badania: – Miałam ochotę powydrapywać tym ludziom oczy. Nawet nie zaczęliśmy starań, a już dostałam na klatę takie sygnały – opowiada Ola.
 
Troje w niebie
Odwiedzam ich w domu. Nieduże mieszkanie w wielopiętrowym bloku jednego z betonowych osiedli. W mieszkaniu półmrok i cisza. Drzwi otwiera Jan. W pokoju Ola karmi trzymiesięczną Alę. W powietrzu unosi się specyficzny zapach małego dziecka. Rozglądam się za starszym synem. Ola z delikatnym uśmiechem podśpiewuje starą piosenkę Kultu: „Wyjechał na wakacje jeden z naszych podopiecznych…”. Ala ssie pierś, ale przychodzi jej to z trudem, bo ma wadę podniebienia. Mama martwi się, że mała będzie miała problemy w przyszłości, a i dziś nie jest przekonana, że do końca się najada. Po chwili dodaje: – Już chyba taki wątpliwy urok naszej rodziny. Każdy musi mieć jakąś skomplikowaną historię medyczną.
Jej historia ma swoją konkretną nazwę: endometrioza. To przez nią bycie Ali i Kazia na tym świecie nie jest taką oczywistą i naturalną sprawą. Właściwie stoczyła się o nich walka, taka na śmierć i życie. Dwóch braci i jedna siostra walkę o życie przegrali. Żadne z nich nie dożyło 10. tygodnia życia płodowego. Mają swoje imiona: Jan, Paweł i Tereska.
  
Dzieci nie będzie
Od lekarki pięć lat temu Ola usłyszała jasny komunikat: pani nigdy nie będzie mieć dzieci, pani chyba ma raka. Trzeba iść natychmiast do szpitala. Tam poznała Martę, starszą o 10 lat dziewczynę z endometriozą: – Ona wtedy opłakiwała swoją płodność. Dosłownie: siedziała, wyła i mówiła: dla mnie to koniec, żadnych dzieci mieć nie będę.
Za dwa dni Ola miała dowiedzieć się, że łączy je ta sam choroba. Spotkanie z Martą miało olbrzymi w pływ na to, co się zadziało później: – Wiedziałam, że nie mogę zostać wobec tego sygnału obojętna, że muszę zrobić wszystko, co możliwe, bo chcę mieć pewność, że jak usiądę po pięćdziesiątce z menopauzą w fotelu, to nie będę mieć do siebie żalu, że coś zaniedbałam – mówi.  
Od tej pory skończyło się sielskie życie młodego małżeństwa. Zupełnie jakby ktoś przyszedł i poprzestawiał scenografie na scenie. Wszystkie plany, pragnienia, marzenia poszły w kąt. Słowo „dziecko” zaczęli odmieniać przez wszystkie przypadki. Lekarze naciskali, że musi zajść szybko w ciążę, aby powstrzymać chorobę. Oli tym czasem pękła torbiel na jajniku, uszkadzając i tak słaby narząd. Operacja była na cito. Kilka miesięcy po operacji cud: poczęło się dziecko. Poziom nadziei z zera wyskoczył do tysiąca. Plany, marzenia, oczekiwania wszystko wróciło na dawne tory. Tylko na chwilę. Po siedmiu tygodniach poroniła. To był ich mały, prywatny koniec świata, taki, po którym nie zostaje już nic: – Ja bardzo długo dochodzę do siebie po poronieniach. Psychika to jest jedno, ale chodzi o mój cały organizm. To jest petarda hormonalna, wszystko się rozjeżdża – mówi Ola.
 
Bóg miłośnik życia
W niedługim czasie po pierwszej stracie dziecka znowu zaszła w ciążę. Sytuacja niestety się powtórzyła: nadzieja, oczekiwanie, koniec świata: – Ja już nawet przestałam się o to modlić – opowiada Ola. – Jedyna modlitwa, którą byłam wstanie z siebie wykrzesać, to: Boże, jestem już tak zmęczona, że o nic nie proszę, tylko żeby mi wiary starczyło do bycia przy Tobie…
W międzyczasie przeszła kolejną operację. Wielu ludzi w tamtym czasie przychodziło do nich z dobrymi radami: przyjmijcie to cierpienie, Bóg coś wam na pewno chce przez nie powiedzieć, widocznie Bóg nie chce, abyście mieli dzieci. Do dziś są wściekli na tego rodzaju moralizatorstwo. Zdecydowanie przyświeca im myśl ks. Tischnera: cierpienie wcale nie uszlachetnia, a także Franciszkowe: włóż czyjeś buty, żebyś mógł zrozumieć, co przeżywa. Ola wspomina ze łzami w oczach: – Bóg tak naprawdę chce dla każdego małżeństwa dzieci, a to, że tych dzieci z jakiegoś powodu nie ma, to to nie są wyroki Boskie. Nie mogę wierzyć w Boga, który nie chce dzieci dla małżeństwa. Wierzę w Boga płodnego, takiego, który kocha życie. Bóg daje nam jakieś pragnienia nie po to, żeby nas zadręczać, ale żeby je zrealizować.
Stwierdzili, że sami nie dadzą rady. Poszli po pomoc do psychologa. Dziś widzą, że była nieoceniona. – Psycholog zasugerował nam, że może powinniśmy zrezygnować ze spotkań naszej wspólnoty. Tam za każdym razem życzliwe nam osoby pytały, jak tam nasze starania i jak nasze zdrowie. Szliśmy na spotkanie ze stresem: czy ktoś nas zapyta, czy nie. Tydzień przed spotkaniem się kłóciliśmy, a dwa tygodnie po nim ja ryczałam.
Aż nareszcie naszedł upragniony moment. W listopadzie 2015 r. Ola zaszła w ciążę, a w lipcu urodziło się ich wytęsknione, upragnione, wyczekane dziecko. Ciąża była bardzo zagrożona, ale zakończenie szczęśliwe. Na świecie pojawił się Kazik. Niecałe pół roku później kolejna ciąża, tym razem bez happy endu. W domu niesamowita huśtawka emocjonalna: radość z upragnionego dziecka przeplatana z żałobą po kolejnej stracie. Po jednej z konsultacji lekarskich zabłysła nadzieja. Jest szansa na rodzeństwo dla Kazia, ale potrzeba niebotycznych funduszy. Marzenia znowu starły się z rzeczywistością.
 
Ludzie są dobrzy
Zbieranie pieniędzy na operację zaczęło się od kawy. Najpierw Justyna pijąc kawę, wypłakała się koleżance: – Czemu jakieś głupie pieniądze mają stanowić o tym, czy ktoś ma być rodzicem, czy nie? Chce mi się płakać, jak o tym myślę.
Znajoma zawezwała na kawę ks. Radka, duszpasterza z parafii obu dziewczyn. Jak sam ksiądz wspomina, sprawę przedstawiła mu następująco: „Jest tu Ola, chce mieć dziecko,  operacja kosztuje tyle pieniędzy, a ona ich pieniędzy nie ma. Niech ksiądz coś zrobi”. I ksiądz zrobił: napisał post na Facebooku, ogłosił sprawę, gdzie się dało. Pieniądze się posypały. Ks. Radek z DA Winiary cieszy się, że udało się zmobilizować ludzi do pomocy, ale nie widzi w tym nic nadzwyczajnego: – To jest zwyczajne życie, sąsiedzkie pomaganie. Ludzie chcą pomagać, tylko trzeba im wskazać konkrety.
W międzyczasie poczęła się Ala. Jej życie przez dziewięć miesięcy nieustannie stało pod dużym znakiem zapytania. Dogadali się z księdzem, że z zebranych pieniędzy będę pokrywać koszty związane z utrzymaniem ciąży. Miesięcznie wychodziło około 1500 zł. Jak sami przyznają, te pieniądze ratowały im życie. Oprócz wsparcia finansowego zbudowała ich postawa ludzi dookoła: – To niesamowite, że tyle obcych nam osób nas wspierało. W ludziach są niewyczerpane pokłady dobra – mówi Ola.
 
Mama z Winiar
Na Facebooku Ola funkcjonuje jako Mama z Winiar. Chcą pozostać anonimowi: za dużo pracy włożyliśmy w to, żeby mieć równowagę emocjonalną w tym wszystkim. Zapytani o to, jakie mają plany na przyszłość, nie mają wątpliwości: – Jesteśmy całkowicie otwarci na życie. Mamy świadomość, że wystawiamy się na kolejne straty, bóle i cierpienie. Mimo wszystko wiemy, że warto.
Żeby pomagać i czynić ten świat trochę lepszym, nie trzeba dużo. Wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Dla nas to czasem parę groszy, zwykły gest, dobre słowo, zwyczajne bycie. Dla kogoś może okazać się to podarowaniem mu życia.
 
Imiona bohaterów zostały zmienione.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki