Żeby była jasność – dziennikarze zapewniali, że rozmawiali naprawdę z wieloma osobami i że taka odpowiedź to nie przekaz dnia, ale rzeczywiste opinie naszych rodaków.
Pamiętają Państwo, ile czasu upłynęło od rosyjskiej agresji na Kreml? Nie dwa czy trzy lata, ale całe pięć! To dużo czasu, żeby zdążyć się oswoić ze stanem faktycznym do tego stopnia, by nawet uwierzyć stronie rosyjskiej, że na Morzu Azowskim miała miejsce prowokacja. A w zasadzie – przestać się przejmować tym, co dzieje się kilkaset kilometrów od naszej wschodniej granicy. Mamy jednak się czym martwić. Jak piszą nasi autorzy, Maria Przełomiec i Jacek Raubo, Rosjanie testują cierpliwość zachodnich przywódców, kroczek po kroczku przesuwając granicę. Zresztą wydaje się – sądząc po (braku) reakcji Donalda Trumpa i utrzymywaniu przez Niemców, że Nord Stream 2 to tylko interesy – że pod tym względem nic się nie zmieni.
A czy my mamy coś do powiedzenia? Czy państwo, które bezpośrednio sąsiaduje zarówno z ofiarą (Ukraina), jak i agresorem (Rosja – konkretnie obwód kaliningradzki), może odpuścić tę sprawę? Czy może to zrobić kraj, który aspiruje do roli lidera w swoim regionie? Dziesięć lat temu podczas słynnego wiecu w Tbilisi prezydent Lech Kaczyński mówił: „Świetnie wiemy, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę”. Tu nie chodzi o straszenie. Tu chodzi o zdanie sobie sprawy z powagi sytuacji. I owszem, możemy narzekać, że prezydent Trump zwleka z nałożeniem sankcji, że kanclerz Merkel uprawia Realpolitik. Ale zadajmy sobie pytanie: co my, Polacy, w tej sprawie możemy i – to chyba ważniejsze – chcemy zrobić.